Friday, January 11, 2013

Day 24, part 3. Save the day at the last moment with crosses and holy water.


Finding a guide in Lalibela is extremely easy. There are several hundred official guides and probably a few times more of those unofficial ones. Tourists tend to avoid the rainy season so every visitor gets plenty of advances from those willing to show him around. Yet finding a guide whom you don't want to murder after just a few minutes proves to be a trying task.

The first official guide glues himself to us on the way from the airport. "Oh! This is a mountain. You can't see it, it's behind a cloud. Oh! This is a bridge. This is a road." - he's pointing out from the minibus window. It brings back memories of this Mexican restaurant, where a really bad mariachi band used to play. We often paid them not for songs but to make them leave our table. It's like that with this guide, I want to pay him to make him go away. Unfortunately, as it turns out, Lee feels differently. He gives the Mr. Exhausting our phone number. Despite later rejection, Mr. Exhausting calls us many, many times.

The second guide at first seems promising but soon we discover major communication issues.
Him: "Do you want to see the churches?"
Us (cautiously): "Umm, we're not sure yet. We'll go eat something first."
Him (excitedly): "You're ready? Great! Let's go!"
We have pretty much the same conversation a few times. We decide to avoid him.

Finally, we meet Muchaw. Not only is he a guide, he's also a deacon, so in Lalibela nothing is impossible for him. We have wandered around the churches on our own but when we come back with Muchaw, we see what difference his company makes. He knows all priests, he points out details we have missed, he patiently answers our endless questions, he doesn't wear us out, he just gets us. We get along so well, we end up going out together to have some tej - honey wine that, surprisingly, does not taste sweet.

P.S. Visit the blog's facebook page for the suspenseful story of the vanishing Cross of Lalibela.



Znalezienie przewodnika w Lalibeli to banalnie łatwa sprawa. Tych oficjalnych jest kilkuset, tych nieoficjalnych pewnie i kilka razy tyle. Pora deszczowa to czas turystycznej śpiączki, więc o  każdego odwiedzającego ubiega się wielu chętnych do jego oprowadzenia. A jednak znalezienie przewodnika, którego nie ma ochoty się zamordować po kilku minutach to nie lada wyzwanie.

Pierwszy oficjalny przewodnik przykleja się do nas w drodze z lotniska. "O! To jest góra. Ale nie widać jej bo jej za chmurą. O! To jest most. A to droga." - pokazuje nam z okien minibusa. Od razu przypomina mi się meksykańska restauracja w Baltimore, gdzie często przygrywał tak kiepski zespół mariachi, że często płaciliśmy im nie po to żeby zagrali, ale żeby odeszli od stolika. Z przewodnikiem jest podobnie. Mam ochotę mu zapłacić. Niestety, okazuje się, że Lee ma inne odczucia i pod moją nieobecność daje wyczerpującemu panu nasz numer telefonu. Niezniechęcony odmowami, wyczerpujący pan dzwoni wiele, wiele razy.

Drugi przewodnik zapowiada się obiecująco, ale szybko okazuje się, że istnieją spore problemy w komunikacji. 
Pan: "Chcecie zobaczyć kościoły?" 
My (ostrożnie): "Yyy, jeszcze nie wiemy. Pójdziemy najpierw coś zjeść."
Pan (podekscytowany): "Jesteście gotowi! Świetnie! Idziemy!"
Mniej więcej ta sama rozmowa powtarza się kilkakrotnie. Postanawiamy pana unikać.

Aż wreszcie poznajemy Muchaw, który jest nie tylko przewodnikiem, ale również diakonem, więc w Lalibeli nie ma dla niego rzeczy niemożliwych. Powłóczyliśmy się już po kościołach na własną rękę, ale kiedy wracamy tam z Muchaw, przekonujemy się jak wielką różnicę robi jego obecność. Muchaw zna wszystkich księży, pokazuje nam detale, które my wcześniej przegapiliśmy, cierpliwie odpowiada na nasze niekończące się pytania, nie przynudza, ma świetne wyczucie. Tak świetnie się nam z nim gada, że po wszystkim idziemy razem na tej - tradycyjne wino z miodu, które smakuje zaskakująco niesłodko.

P.S. Wpadnijcie na blogowego fejsbooka przeczytać sensacyjną historię zniknięcia Krzyża Lalibeli!



Muchaw.



4 comments:

  1. świetna relacja, piękne zdjęcia... dobrze że w końcu trafiliście na właściwą osobę, która pokazała gdzie i jak należy spojrzeć ;)

    ReplyDelete
    Replies
    1. Dziękuję. Nie wiem co byśmy zrobili bez niego (spędziliśmy w jego towarzystwie jeszcze dwa dni), naszego hosta w Addis i jeszcze jednej postaci, która na blogu pojawi się kiedy ruszymy na etiopskie Południe.

      Delete

Tyler: Can I ask your name?
Ally: Anonymous.
Tyler: Anonymous? Is that Greek?