Monday, August 22, 2016

One of those chocolate conejos!


Wracam ze skamieniałościami. Chodźcie. Tu się wchodzi, naciska, ogląda się z bliska. 

Gloucester. To było dobre pół roku w przyjemnej izolacji. Całe szczęście, że zima była łagodna, bo nasz stromy podjazd mógł nas uwięzić na kilka miesięcy.

Pracowy tydzień na granicy z Meksykiem. Z El Paso przywiozłam jedno zdjęcie, kupę wstydu (zasnęłam w teatrze na histerycznie śmiesznym The Book of Mormon) i jedną dziwną znajomość z republikańskim golfistą. Do tego ukatrupiłam dwa wypożyczone samochody, wrzasnęłam 'buttfuck' w obecności wiceprezydenta firmy i po raz kolejny przekonałam się, że trick 'officer handsome' działa za każdym razem.

Już pakowaliśmy walizki kiedy w odwiedziny do Gloucester wpadła Susannah. Przeciągnęliśmy ją w deszczu po okolicy, a potem wylądowaliśmy w lokalnym browarze.


A dwa tygodnie później siedzieliśmy wszyscy razem na śniadaniu w krakowskim Bunkrze. Taki mindfuck.

Okropnie nie lubię jarmarków, bo tylko tłok produkują i Rynek badziewiem zasłaniają, ale czekoladowe narzędzia kusiły. Podróż z młotkiem w podręcznym? Przypomina mi się mina niemieckiego celnika kiedy w bagażu wracającego z pierwszej wizyty w Polsce Lee odkrył kostkę brukową.

Bunkier był naszym drugim domem. A swoją drogą, mierzenie odległości przecznicami jest w Krakowie bardzo zawodne, bo niektóre bloki są wielkości małych województw, a w środku jabłka robak. Albo ogród biskupa.

Nasz widok krakowski przez 6 tygodni. Znaczy się prawie, bo pewnego ranka obudziliśmy się do okien zakrytych folią. Zawsze, ale to zawsze trafiamy w Polsce na remonty.

W czasie kiedy robiłam to zdjęcie, pijany facet z szablą nazwał Lee terrorystą i niespodziewanie mu ową szablę przystawił do szyi. Zaraz po ukryciu ciała (żartuję, żartuję) poszliśmy na obiad i pani wariatka nazwała mnie 'lesbijką co gówno spod siebie zeżre'. Za lesbijkę się nie obraziłam, ale za gównojada już tak, choć to bardzo samowystarczalna idea. Wspaniałe pierwsze wrażenia z Susannah pierwszego dnia w Polsce.



Śniadania sponsorowane przez literkę K jak Kleparz i cyferkę 2 jak zjem podwójną porcję. Karmiliśmy Susannah najróżniejszymi salcesonami i nic jej nie było, ale prawie uśmiercił ją indyjski lassie z wielkanocnego obiadu (zemsta baranka).

Kobieta ze szczurem znowu przyjmuje gości.

Po wawelowaniu, wieżowałyśmy z Mariackiego.

I kopcowałyśmy też. Na Krakusie.


Krako Slow Wines przy Fabryce Schindlera. Ale miejscówka! Wino z Europy Środkowej i Wschodniej, sery zagrodowe, wykłady (trudno się skupić, czy wspominałam wino i sery zagrodowe?) i koncerty. No i świetna obsługa. Na listę ulubionych krakowskich miejsc, hop! P.S. I barmani fiu fiu.