Wróciłam kilka dni temu z mojej regularnej pielgrzymki do bostońskiego biura. Wylot z lotniska o wdzięcznej nazwie Mineta był jej najbardziej ekscytującym momentem.
Z Bostonu przywiozłam:
Pierwszą zmienioną pieluchę. Doświadczenie, znaczy się. Nie brudną pieluchę w podręcznym. Pilnowałam przez kilka godzin siostrzeńców i udało mi się ich ani nie zgubić, ani nie zepsuć. Sukces.
Rozłupany łeb. W stanie porannego delirium (w Bostonie wstaję o wyżymającej duszę godzinie 2:30 rano kalifornijskiego czasu) przywaliłam w drzwi samochodu tak precyzyjnie, że rozcięłam brew przez sam środek. Mam nadzieję, że polubię się ze stylówką na wczesną Edytę Bartosiewicz.
Sposób na godziny szczytu w metrze. Wystarczy trochę lodu i dużo krwi, i zaraz w zapchanym wagonie robi się miejsce. Magia!
Olej do głowy. O rety, ile mil lotniczych namarnowałam w życiu. Dzięki pomocy mojego kolegi Stevena już żadna mila mi się nie wywinie.
Grypo-ebolę z efektami specjalnymi jak z niskobudżetowego horroru. Wschodnie Wybrzeże mi szkodzi!
Kalifornijski neofityzm. Jak to mnie Boston zachwyca, kiedy już mnie nie zachwyca. Okrutnie tęskniłam za pogodą, jedzeniem i chłopakami.
No to trochę analogowych zdjęć z Kalifornii. I dwa z naszego lotu z Europy. Zahaczyliśmy tylko o skrawek Grenlandii, nie poszpiegowaliśmy tym razem jak podczas tego lotu.
Wyjątkowo mała kawa czy wyjątkowo duży francuski makaronik?
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgRNOnU6WzSjideelAavImToX64orAVm1xlEh9OaoJPu0CbU99bg0d58IvCnPWpJ1XrxOuSzT00IkfFwL5I7c4rYR0cFPkPN3sYBeitLhv1MMec39LcGBnfJuc3SxnOrGX0BKE-IwJ4qeqt/s1600/16580021.tif)
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiCW1_9XOxw0bi2oDf77MybD_6DCNf8aELI_utHxe4dwmmVGXfzeWE6fARUNCTV6uii4PCfsT-hUzY07M3wrJZGEOxDWiWBtFLQbNq6b-6iuTXts_DXMFkLkATtWATG3w46rLgn6IVaSedj/s1600/16580023.tif)
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhMUgFUwAMjjYA873SJvTT1CkJBxuNuyL1y1ZTHH8MC-3ezKAHgbl8oOqw7L6Z6rq0pSkveHHhXeR5J3eXdmbrir2RDDA8d0_X4eelnpckC5ors50O61ruqtO__tVWz9rYcP2PzrBF2dlb8/s1600/16580022.tif)
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgDm5Idb9jaegrW94isvcfuYj6zuFHeQ_Ya3CLgLYYTHhkm4RJuzRp2U36sXiR_xiUxzb_G8oqQ3BMrpd-Jo-ydee2tZd7yDp9ON8Yts3QWchz7rIgOekVvuABI-kGc1kf2t8khNNfefOCz/s1600/16580010.tif)
Mówiłam Wam już o Barbarze (tutaj) i jej nowym domu bez schodów. Tutaj siedzimy w jej starym domu. Ze schodami. I to nie byle jakimi. Ten dom to projekt Bernarda Maybecka, kultowego w tej części Stanów architekta. Maybeck przepuszczał wszystko przez filtr kościoła - wnętrza jego domów przypominają katedry (zobaczcie zdjęcia tutaj, tylko zignorujcie okropną aranżację katalogową - to sprawka agentów nieruchomości). Niemal codziennie pod domem pojawiali się turyści albo studenci architektury tęsknie zerkający zza furtki. Barbara ma miękkie serce, więc często furtka się otwierała i zdumieni szczęśliwcy maszerowali gęsiego przez dom.
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEizqEoZqw34Ez4NztVSCdDCc74IeCoK-Xj70FKIUBRTB1x6mzlEMOlCuhd4xFwg8V8rQA5fkMIrPRBaDRj7Q_yBxm-YU4idoaMgP5FAffEYRDCws5ZlUHqkpkyHnToEqoKBH-_4uv3hSlJD/s1600/16580031.tif)
Zaraz po przeprowadzce do Kalifornii mieliśmy dramatyczną nocną akcję ratunkową. Nie, nie tej wiewiórki, nad nią pracowało już całe mrowisko. Potrąconego skunksa, wtłoczonego do pudła przy pomocy kuchennej szpatułki i wieszaka, wieźliśmy w bagażniku na drugą stronę zatoki, żeby o północy na pustym parkingu przekazać go w ręce ratowniczki. Niewdzięczny, zasmrodził nam samochód i zmarł.
Wnętrze banku. No kurde, nawet bezduszne instytucje mają tu charakter.
Niezamierzona etiopsko-meksykańska fuzja - shrimp tibs niebezpiecznie przypominają shrimp fajitas. Meksykańska kuchnia, jak chyba żadna inna, łączy się genialnie z innymi. Koreańskie tacos czy japońskie burritos to już klasyki. Ale założę się, że ruskie z zielonym chili i sosem mole to też byłaby bomba. Do wypróbowania.
Ulica kalafiorów.