Thursday, May 14, 2015

Aw, Jesus, are you fucking kidding me?


A co gdyby wrony i kruki zaczęły atakować ludzi? Albo gdyby z grobów wygrzebały się żądne krwi żywe trupy? Albo przez balkon wpełzł do mieszkania boa dusiciel? Albo zza rogu wyszedł zmutowany karaluch wielkości samochodu?

Brzmi jak gniot klasy b? A jednak! Równie mało prawdopodobny scenariusz przydarzył się naprawdę. Kilka dni temu przydarzył się... nam.

Lee ciężko jest przestraszyć. No niestety, każdy ma jakiś feler. Kwik w wykonaniu Lee oznacza problem. Problemem okazał się wielki szczeciniasty pająk przyłapany na kuchennym blacie. No cholera jasna, a właśnie tłumaczyłam sobie, że aktualny brak jakiegokolwiek robactwa w moim aktualnym życiu to wynik mojej dobrej karmy (albo jankeskich siatek w oknach).

Wyznaczony do przeprowadzenia egzekucji Lee (wyznaczenie odbyło się zza zamkniętych szczelnie drzwi) wyczekał na dobry moment, uśmiercił intruza i wysłał go w rejs po kanalizacji. To miał być koniec historii, ale Lee powtarzał, że to chyba nie było nic endemicznego, tylko jakaś egzotyczna bestia. Porechotałam z podejrzliwego Lee i wróciłam do pracy. A potem był kwik numer 2: Lee znalazł gniazdo w kiści kolumbijskich bananów. 

Z całej galerii grafiki Google Lee bez namysłu wskazał jedno zdjęcie: wałęsak brazylijski. Rzuciliśmy się zobaczyć kto zacz. No zgadza się, żyje w Kolumbii, mieszka w bananach. I co jeszcze? Jest najbardziej jadowitym pająkiem świata i potrafi uśmiercić dorosłego człowieka w dwie godziny.

Plan pierwszy: spalimy mieszkanie i wszystko, co mamy. Ostatecznie zadowoliliśmy się planem drugim: upewnimy się, że kolega nie zostawił nam prezentu w postaci potomstwa lub jajek. Na szczęście od zakupów do kwiku Lee minęła zaledwie godzina i kolega zdążył odwiedzić jedynie kuchnię. Do teraz nie rozumiem czemu nie wysiadł w samochodzie. Albo przy kasie!

Minęły dwa dni i dziwnie mało traumy nam zostało. Nadal oglądamy podejrzliwie każdą szklankę czy widelec, ale do pokoju bez klamek nam daleko. Tylko apetyt na banany chwilowo straciliśmy.






Saturday, May 9, 2015

I'm only happy when it's complicated.

After Lisbon, there was Dublin. How do the Irish deal with the heinous weather? Do they receive a monthly package from the government: vitamin D, chocolate, an hour on a therapist's couch, and a sex toy? If not, they should. Po Lizbonie był Dublin. Jak Irlandczycy radzą sobie z tą koszmarną aurą? Czy dostają co miesiąc od rządu pakiet: witamina D, czekolada, godzina na leżance terapeuty i seks zabawka? Jeśli nie, to powinni.


I dragged Miśka to get Korean grub. My obsession is doing well. I lately started considering moving to a neighborhood we dislike, just to be closer to a favorite Korean joint. Should I start getting treatment or should I wait? Zaciągnęłam Miśkę na koreańskie żarcie. Moja obsesja ma się świetnie. Ostatnio zaczęłam rozważać przeprowadzkę do nielubianej dzielnicy Bostonu, bo ulubiona koreańska knajpa. Leczyć się czy jeszcze poczekać?

Miśka's mom came to Dublin. The following days were spent on cooking, celebrating in pjs, long discussions and short walks (this weather!). Do Dublina przylaciała mama Miśki. Kolejne dni upłynęły nam na gotowaniu, świętowaniu w pidżamach, długich dyskusjach i krótkich spacerach (ta pogoda!).

These must have been the first homemade pierogies since the damned Cairene ones. Chyba pierwsze domowe pierogi od czasów przeklinanych pierogów kairskich!

Cult Polish weeklies... For years now I've been announcing to Lee that I was getting a subscription mailed to the US. Then I always pronounce the idea dumb, because reading online is cheaper and more eco-concious. But it does not smell with fresh ink and doesn't fulfill the ritual urge. Wysokie Obcasy... Duży Format... Od lat się odgrażam, że zaprenumeruję do Stanów. Potem pukam się w łeb, bo przecież cyfrowa prenumerata tańsza i bardziej ekologiczna. Ale kurde, ani nie pachnie drukiem, ani nie daje rytualnej satysfakcji.