Monday, November 25, 2019

Hunuvat chiy’a

Zagadka! Duży obszar, mało ludzi, łatwy dojazd. Co to? Idealne miejsce na porzucenie trupa. O kalifornijskiej pustyni były naczelnik policji powiedział: "gdyby w każdym miejscu, gdzie ktoś porzucił ciało, postawić by krzyż, wyglądałaby jak cmentarz." 


W okolicach Joshua Tree ciała znajdowane są wyjątkowo często, czasami nawet kilka razy w miesiącu. Nie zawsze są to gangsterskie porachunki, czasem są to zagubieni turyści, albo samotni wspinacze, którzy odpadli od ściany.

Ale nie trupów tu szukaliśmy. Natura w Joshua Tree trzepie po pysku, jasne - dwa pustynne ekosystemy, jukki, skalne formacje jak kupy konia, kosmiczna golden hour. Ale ślady, jakie pozostawili po sobie dawni mieszkańcy parku, trzepią jeszcze bardziej.

O rancherach, którzy w XIX wieku wypasali tu stada i o osadnikach z czasów gorączki złota wiadomo bardzo niewiele. O rdzennych koczowniczych plemionach wiadomo jeszcze mniej.


Tutaj botanicy w trakcie inspekcji.

A tu za krzakiem czai się jakiś zboczeniec.

Z obawy przed wandalami władze parku ukrywają lokalizację petroglifów i piktogramów (z jednym wyjątkiem, o którym za moment). W sieci też tych informacji nie ma, bo obowiązuje kodeks honorowy - miłośnicy parku dzielą się zdjęciami i jedynie baaardzo ogólnymi wskazówkami. Uparłam się, że chociaż jedno z tych miejsc znajdę. I znalazłam.

Red Lady i jej rozwydrzony syn. Archeolodzy zgadują, że to miejsce związane było z kultem (przeklinanej być może przez Red Lady) płodności.

Na znalezienie moździerzy też byłam napalona. Indianie z koczowniczych plemion Chemehuevi  i Serrano mielili w nich orzechy pinii, żołędzie i jagody. Najnowsza frajda wandali, poza grafitti i malowaniem juk, to sranie w moździerze. Pamiętacie Marion Dahl, która ze swojego ganku strzelała do wandali? Słowo daję, dajcie mi strzelbę i whisky.

A to właśnie ten wyjątek. Park otwarcie opowiada o tych petroglifach, bo i tak już pozamiatane. Padły one ofiarą wandalizmu ze strony Disneya, który w 1961 roku kręcił tu dawno już zapomniany film o przygodach kojota. Złorzeczyłam już na ten temat tutaj.

Szliśmy zobaczyć Bakers Dam, tamę zbudowaną przez ranczerów, ale troszkę się zgubiliśmy. A potem jeszcze trochę. Czyli zostać jednym z tych pechowych zasuszonych turystów nie jest tak trudno.

Na mapie parku oznaczone są niektóre ruiny kopalń, młynów rudy złota i ranch, ale te najbardziej ekscytujące miejsca - pomieszczenia wykorzystujące zmodyfikowane formacje skalne - znaleźć jest trudniej. Wiedziałam, że jedno z nich znajduje się w pobliżu Wonderland Ranch, tajemniczych różowych ruin, które bardzo szybko znikają (jeszcze w połowie lat 70-tych dom był cały, włącznie z dachem).

Jak pies gończy przeciągnęłam Miśkę po okolicznych skałach i po korycie okresowej rzeki w obu kierunkach. Było potwornie gorąco i myślę, że Miśka już planowała włączenie mnie do makabrycznych statystyk. Po czym wlazła w jakieś krzaki. Bingo!

To pomieszczenie prawdopodobnie zbudowali właściciele rancza i pewnie pełniło funkcję zamykanej chłodni. Ale niekoniecznie. Na terenie parku znaleźć można podobne pomieszczenia, często w bardzo niedostępnych miejscach. Jedno z nich, ukryte pod wielkim głazem, ma masywne żeliwne drzwi otwierane do wewnątrz (a więc nie zostało zbudowane jako magazyn), zamykane na wielką zasuwę od zewnątrz (a więc nie zostało zbudowane jako schronienie). Ma też lufcik, którym być może uchodził dym, a być może podawano posiłki jakiemuś trzymanemu w środku nieszczęśnikowi. Domysłów jest wiele. Władze parku przezornie usunęły jakiś czas temu zasuwę.

Gdybyście podejrzewali, że Lee mnie trzyma w piwnicy i sam pisze (lub raczej nie pisze) bloga, oto dowód życia.

W oddali widać Salton Sea, największe i bardzo słone jezioro w Kalifornii. Jeszcze w latach 50-tych i 60-tych było to tętniące życiem letnisko, a teraz nie ma tam prawie nic. Jeśli kręcą was opuszczone miasteczka, to okolice Salton Sea bardzo się polecają, o ile nie odstraszą was rekordowe statystyki. Ilość śniętych ryb w ciągu jednego dnia: 7.5 miliona. Ilość trzęsień ziemi w ciągu jednego dnia: 200.


Saturday, September 21, 2019

So it's natural to be a brainwashed punk who doesn't even try to think for himself?!


Jeśli nigdy nie słyszeliście o Desert Heights, to nic dziwnego. Poza łysawą pustynią i rozsianymi po niej domami, z których niemal połowa to pustostany, nie ma tu absolutnie nic. Plusy: blisko stąd do parku narodowego Joshua Tree. Minusy: równie blisko stąd do największej w Stanach bazy Marines. Wyjdę na niepatriotycznego niewdzięcznika, ale jak słyszę, że ktoś jest w Marines, to równie dobrze może mi powiedzieć, że jeździ na misje - raczej się nie zakumplujemy. 
Ale czytając opinie o pobliskiej bazie Camp Wilson nieźle się uśmiałam:
"White sand and sunshine. Local populous are a bit strange though, so keep your distance. Overall great place for kids and small animals!"
"Didn't meet anyone named Wilson. Would recommend you bring your own."
"Balls so sweaty you could make a soup."

Szukaliśmy noclegów przez Airbnb i skusił nas ten dom z jacuzzi, hamakowymi huśtawkami, adapterem i masą gier. Lecieliśmy do jacuzzi z wywalonymi jęzorami i winem pod pachą, ale okazało się, że nawalili do niego tak strasznie dużo chloru, że baliśmy się, że wszystko by nam poodpadało. #kroczealabarbie

Ale co się wysiedzieliśmy na huśtawkach, to nasze. I co się narżnęliśmy w Cards Against Humanity i Jengę też nasze.

Lee na myśl o pobliskiej bazie.

Całkiem jakby mieli zaraz z niego wyleźć Walter i Jesse, nie? Bałam się sprawdzić jak na polski przetłumaczono tytuł Breaking Bad. No i super, że nie przetłumaczono. Jakby ktoś kiedyś zmienił zdanie, to Lee proponuje "Zejść na psy".

W drodze do Parku Narodowego Joshua Tree. Już przed wyjazdem tych dwóch cwaniaków po cichu zdyskwalifikowało się z prowadzenia samochodu. Zauważcie te zadowolone miny.

To tutaj Reymont pisał Chłopów.

Tylko w Kalifornii saloony kuszą zieloną herbatą.


W przyszłym odcinku jeden nieszczęśliwie trzeźwy kierowca będzie obwoził dwóch szczęśliwie nietrzeźwych pasażerów po parku narodowym. Nara!

Sunday, August 4, 2019

Elvis is in your jeans!


Po piętnastu latach odpierania moich płaczliwych błagań i złorzeczeń, w odwiedziny z Irlandii przyleciała Miśka. Jako, że Miśka jest wybitnie ciepłolubna wakacyjnie, a w północnej Kalifornii trwał chłodniejszy okres, natychmiast wywieźliśmy ją na południe, żeby nie marudziła jeszcze kiedyś wróciła. 

Część czasu spędziliśmy na pustyni, część nad oceanem, ale pierwszym przystankiem było Palm Springs, które przedziwnym zrządzeniem losu okazało się w tym czasie najtańszym lotniskiem.


Kocham Palm Springs miłością beznadziejną. Te góry jak makieta, te szerokie puste ulice, ta niska architektura, ten suchy upał klepiący po pysku, te palmy, te resorty tylko dla dorosłych.

Kilka lat temu byłam w Palm Springs na konferencji. Miałam budować zawodowe koneksje, ale w konferencyjnym lobby był stół do ping-ponga. Zamiast wymieniać wizytówki i powtarzać w kółko firmowy elevator pitch złupałam wszystkim szychom tyłki. 
Nasze firmowe Airbnb mieściło się na zamkniętym osiedlu. Wracałam uberem późno z pokonferencyjnej imprezy, nie chciałam kierowcy kłopotać manewrowaniem po osiedlu, więc wysiadłam przed bramą. Dopiero kiedy zostałam sama, odkryłam, że bramę można otworzyć wyłącznie siedząc w samochodzie. Podumałam nad wysokością ogrodzenia i nad ilością drinków we krwi, a potem... zamówiłam nowego ubera, żeby otworzył dla mnie bramę. 

Palm Springs ma zatrzęsienie modernistycznej architektury, bo stało się bardzo modne tuż po wojnie. Wypoczywająca tu śmietanka Hollywood wywołała budowlany boom.

Bardzo lubię modernizm z połowy wieku, więc postanowiłam przeciągnąć nas po szlaku ciekawszych domów. Przystanek pierwszy: 1350 Ladera Circle. To tutaj miesiąc miodowy spędzili Elvis i Priscilla. Wejście do środka $35 za osobę (nie weszliśmy). Później doczytałam, że był to miesiąc jednodniowy. Ale to normalne, że właściciele próbują zarobić zanim fani Elvisa całkiem wymrą. Pamiątki na aukcjach już teraz osiągają ułamek dawnych cen, a spektakl Viva Elvis był pierwszą produkcją w historii Cirque du Soleil, której przedwcześnie ukręcono łeb.

Lee był nieco mniej podekscytowany niż ja.

Przystanek drugi: 290 East Simms Road. Modułowy dom ze stali z akordeonowym dachem projektu Donalda Wexlera. Wexler zaprojektował kilka wersji, które można było złożyć na miejscu budowy w kilka dni. To jest wersja number 1, a w wersję number 4 można wynająć przez Airbrb. Jeśli jakimś cudem nie używacie Airbnb, to jesteście trąba. Ale możecie się odtrąbić przez mój link i skasować 15% zniżki.

A dom Wexlera? Jak dla mnie bomba.

Nie dla wszystkich bomba. Nasz nastoletni syn odmówił dalszego zwiedzania.

Droga na Ostrołękę.