Od tamtej szaleńczej przeprawy ze Wschodniego na Zachodnie minął miesiąc. Dziwna sprawa, przeprowadzić się do miasta, w którym się nigdy nie było, do (tymczasowego) mieszkania, którego się nie widziało nawet na zdjęciach. Ale słowo daję, te zmiany są najlepszą higieną duszy.
No więc jesteśmy. W głowach rośnie mapa miasta i łączą się kropki. Poznajemy ludzi z Instytutu. Sami wariaci. Poznajemy ludzi spoza Instytutu, sami wariaci. Dobrze trafiliśmy.
Berkeley jest dokładnie takie, jakie było w mojej głowie - bez zadęcia i bez kompleksów, ładne, ale niewypolerowane. W weekendy w parkach w komitywie wypoczywają studenci, kołnierzyki, rodziny, hobo, bezdomni i szaleńcy. Joga dla wszystkich. Recykling wszystkiego. Kolejki po lody. Nieznajomi ze sobą rozmawiają, niesłychane! Wydłubywałam ostatnio biegaczce muchę z oka. W Bostonie pewnie biegłaby z nią do domu. No i ta pogoda!
Zanotowałam gdzieś, że muszę koniecznie wspomnieć o zapachach, bo Berkeley pachnie tak, że oszaleć można. Kwitnie wszystko. Miasto wygląda jak ogród botaniczny albo jak gliwicka palmiarnia, zanim lokalni narkomani zeżarli wszystko, co mogło być halucynogenne. W ogródkach egzotyczne rośliny doniczkowe z europejskich parapetów, u siebie są. Gapię się na kaktusy i cytryny, i zastanawiam się czy kiedyś się na nie znieczulę.
Nadal szukamy stałego mieszkania. Myśleliśmy, że upiorny bostoński rynek nieruchomości przygotował nas na wszystko, ale jednak nie. Niska zabudowa, więc mieszkań mało. Blisko do SF i Doliny Krzemowej, więc ceny astronomiczne. No i masa studentów, więc nawet najgorsze paści można opchnąć. Podczas krótkego okienka 30 osób walczy o względy właściciela. Atmosfera jakby świeżo odrąbany palec wpadł do akwarium z piraniami. Do tej pory kochają nas tylko właściciele mieszkań, których nie chcemy, a przepadają nam te, na których nam zależy. Bardzo nie lubię przegrywać. Bardzo nie lubię spędzać każdej wolnej od pracy chwili na przesiewaniu ogłoszeń. Bardzo nie lubię marnować weekendów na oglądanie nor z zapleśniałymi oknami. Z desperacji na wczorajsze okienko poszłam z cyckami na wierzchu, żarcikami i wydrukowanymi biografiami.
Pierwszy film w wywołaniu, ale latam głównie z telefonem w kieszeni, więc dzisiaj zdjęcia sponsoruje mój iPhone na ostatnich nogach. P.S. Wiem, wiem. Skąd tyle zdjęć aut! No marzę ostatnio o starym pickupie, pewnie stąd.
Nasza kuchnia. Wszystko jest stare, wszystko działa. Najlepszy możliwy stan rzeczy.
Widok z 'naszych' wzgórz. W mgle pośrodku czają się Alcatraz i Golden Gate.
Czwarta zaliczona etiopska restauracja w mieście. Dziwny tu panuje zwyczaj chłodzenia tej (wina z miodu). Ki licho? Ach, no i kuchnie produkują etiopsko-meksykańską fuzję. Niezamierzoną, rzecz jasna, ale w sumie bardzo ciekawą.
Emilia's to wyjątkowa instytucja. Cztery dni w tygodniu, przez cztery godziny, człowiek-pizza wypieka placki. Bez pardonu, bez nonsensu. Składniki są ograniczone, kawałki są nierówne. Trzeba zadzwonić i zaklepać, a potem przyjść o wyznaczonej godzinie. Ciasto kończy się zawsze, więc całowanie słuchawki to norma.
Widzieliście Lobster? Jak nie, to koniecznie! Praca domowa! Obejrzeliśmy w Krakowie i potem przez kilka dni gadaliśmy tylko o tym.
Ogródek, który miałby szansę ze mną wytrzymać!
W erytrejskiej Alem's Coffee atmosfera jest jak w Addis. Ruchliwa ulica, kilka stolików na zewnątrz, kilka w środku, ryczy telewizor, a w emaliowanych miskach dobry foul.
Wiadomość z ostatniej chwili! Zostaliśmy wybrani spośród 40 kandydatów zmaterializowanych w ciągu godziny. Cycki górą!