Wednesday, July 25, 2012

Day 1. I spy, with my little eye.


It is difficult for me to find time for reflection while traveling. It's hard to stop and take in every image, every moment, every face, every scent, every sound, and every flavor, because new ones keep coming, and then the ones after them.

I'd like to, however trivial is sounds, to put the world on pause, sit down, write things down, think about them carefully, in wonder, and then let the world play again.

All I'm left with are everyday rushed notes, just the ordinary 'we went here and there', 'this and that happened', and I still struggle to make time for just that. Maybe when I'm back and get the films developed, the time will come for a deeper thought about what we experienced.

For now, I'll leave you with my travel diary and with pictures from my dslr, which has not been sitting right with me on this trip. I wish I had left that heavy prick at home. I feel like the spirit of Africa favors the analog cameras anyways.


W podróży trudno jest mi znaleźć czas na refleksje. Trudno jest mi się zatrzymać, pochylić nad każdym obrazem, każdą chwilą, każdą twarzą, każdym zapachem, każdym dźwiękiem i każdym smakiem, bo ciągle zastępują je kolejne i kolejne.

Chciałabym móc, jakkolwiek banalnie to brzmi, wyłączyć na chwilę świat, usiąść, zapisać, podumać, podziwić się, a potem włączyć świat z powrotem.

Zostają mi codzienne, pośpieszne zapiski, na które i tak zostaje mi niewiele czasu, zwykłe 'byliśmy tu i tam', 'wydarzyło się to i tamto'. Może kiedy po powrocie wywołam klisze, to wraz z nimi przyjdzie czas na głębsze rozmyślanie o tym, czego doświadczyliśmy.

Na razie zostawiam Was z moim dziennikiem i ze zdjęciami z cyfrowej lustrzanki, która jakoś wyjątkowo mi do tej podróży nie pasuje. Żałuję, że nie zostawiłam tego ciężkiego dziada w domu. Mam wrażenie, że duch Afryki i tak bardziej przychylny jest analogom.



Day 1/Dzień 1.


The first thing Cairo greeted us with, even before we spotted the city lights from the plane, was the smog. It was hugging the earth with a thick, dense, grey cover, reminding me of Krakow's bars before the smoking ban went into life.

The second were two scamming attempts. One of them (by a worker of a bank selling Egyptian visas at the airport who 'made a mistake' giving us change) we fought off and the other one (by a cabbie who charged us a higher price than what we agreed on) we let fly.

At 4am we were driving the empty roads, only occasionally seeing phantom-like single figures. We passed armed soldiers, a butt-naked man collecting papers on the street, a fruit vendor. It was dawn already when we arrived at Nagui's house. After reading about Heliopolis, I envisioned it quite differently. To be honest, when we entered it, I thought the cab driver decided to kidnap us. By day, though, it looks way less scary and I have a feeling it will provide a good introduction to the old parts of Cairo.

Cairenes laugh at us when we attempt to carefully cross the street.

The first meal in Egypt was koshari - a mix of rice, different types of noodles, lentils, garbanzo beans and crispy fried onions, served with a variety of sauces: tomato, super spicy red sauce, and a sour, vinegar based sauce.

Our host is great. I would have never suspected that we'd be staying in Cairo with somebody quite like Nagui. I'm telling you, life has quite an imagination!

In the evening, we had beers at El Horryia Café, frequented by those Cairenes whom their religion does not forbid from drinking, those who bend the rules, and the expats to whom the establishment owes its nickname 'spies bar'.

Friends of Nagui, who joined us at El Horryia, might as well have joined us in an American or any other Western bar - their English was perfect, their clothes fashionable, their attitude cool. One of them works for an ngo that fights female circumcision. I knew that the custom was still alive (although illegal) in Egypt, but I had no idea that still over 90% of women were subjected to it. Over 90%!


Pierwsze, czym przywitał nas Kair, zanim jeszcze na dobre zobaczyliśmy z samolotu światła miasta, był smog. Spowijał ziemię grubę, gęstą, szarą otoczką, jak żywo przypominającą wnętrza krakowskich barów zanim zakazano w nich palenia.

Drugim były dwie próby naciągactwa: jedna, którą odparliśmy (pracownik banku sprzedającego egipskie wizy 'pomylił się' w wydawaniu reszty) i druga, na którą machnęliśmy ręką (taksówkarz, który zażądał innej ceny niż wcześniej ustaliliśmy).

O czwartej nad ranem jechaliśmy pustymi ulicami, na których tylko od czasu do czasu pojawiały się jak zjawy samotne postaci. Minęliśmy uzbrojonych żołnierzy, zupełnie nagiego mężczyznę zbierającego z chodnika jakieś papierzyska, sprzedawcę owoców. Kiedy dotarliśmy do domu Nagui'ego, już świtało.

Po lekturze opisu Heliopolis, spodziewałam się czegoś zupełnie innego. Prawdę mówiąc, kiedy wjechaliśmy do tej dzielnicy, przestraszyłam się, że taksówkarz nas porywa. Za dnia wygląda mniej przerażająco i mam wrażenie, że będzie dobrym wstępem do starego centrum Kairu.

Kairczycy śmieją się z nas kiedy ostrożnie próbujemy przejść przez jezdnię.

Naszym pierwszym posiłkiem w Egipcie było
koshari -  mieszanka ryżu, różnych rodzajów makaronu, soczewicy, ciecierzycy i smażonej na chrupko cebuli, podawana z różnymi sosami: pomidorowym, piekielnie ostrym czerwonym oraz kwaśnym na bazie octu.

Nasz host jest świetny. Nie przyszłoby nam do głowy, że w Kairze zatrzymamy się u kogoś takiego jak Nagui. Mówię Wam, życie to ma wyobraźnię!

Wieczorem piwo w El Horryia Café, gdzie przesiadują ci Kairczycy, którym religia nie zakazuje picia, ci którzy zakaz omijają, oraz mieszkający w Kairze obcokrajowcy, którym bar zawdzięcza swój przydomek: 'bar szpiegów'.

Przyjaciele Nagui'ego, którzy do nas dołączyli w El Horryia, równie dobrze mogliby do nas dołączyć w amerykańskim czy innym zachodnim barze - perfekcyjny angielski, modne ciuchy, swobodny sposób bycia. Jeden z nich pracuje dla ngo, które stara się zwalczyć kobiece obrzezanie. Wiedziałam, że zwyczaj jest nadal w Egipcie żywy (choć nielegalny), lecz nie spodziewałam się, że jest jemu poddawanych ponad 90% kobiet. Ponad 90%!



Tipsy and hungry, we went to get some simple sandwiches. Nagui decided we needed to try the falafel ones and the foul (fava bean paste) ones.
Podpici i głodni poszliśmy na proste kanapki. Nagui postanowił, że musimy sprobować tych z falafelem i tych z foul (pastą z bobu).

Wednesday, July 18, 2012

And a slick vacuum to suck up ghostly apparitions - it says so in the guarantee!


W naszą ostatnią niedzielę w Krakowie wybraliśmy się w końcu do Lasu Wolskiego. I odkryliśmy, że Las Wolski jest fajny, zwłaszcza jeśli ominie się okolice zoo w zamkniętymi oczami i zatkanymi uszami. Potem jest cisza, droga przez las, co jakiś czas pojawia się polanka, a na niej błogo wygrzewający się emeryci w majtkach, a potem znowu las. Na końcu drogi jest Klasztor Kamedułów, który otwiera swe podwoje dla niegodnych niewiast tylko kilka dni w roku, ale akurat tego dnia jest właśnie jeden z tych dni. Na klasztornym murze obrazek objawiony, pięknie sobie miejsce wybrał. A potem zwiedzanie mnisich włości w przyzwoitym długim rękawie, choć upał trzydziestostopniowy. I jeszcze siku w drewnianym wychodku, taki wychodek to zawsze atrakcja. Później droga powrotna przez las, znowu polanki, emeryci jakby bardziej czerwoni, i jeszcze kawałek, aż na Kopiec Piłsudskiego. Na liście kopców został nam jeszcze Kopiec Wandy. No i (nie uwierzycie) Lee nadal nie był jeszcze w Mariackim, który nazywamy pieszczotliwie "Mariaczim", od przejęzyczenia Thoma. Kiedy to było!

A jeśli jesteście ciekawi jak się ma nasza afrykańska przygoda, zanim zacznę więcej o niej pisać na blogu (od wpisu w dzienniku i zdjęcia na karcie pamięci do blogowego posta jest długa droga, a dnie spędzam na pielgrzymowaniu w błocie między lotniskiem a biurem linii lotniczych i z powrotem) to powiem Wam, że kiepsko się ma. Bagażu nadal niet, mamy za to ulewy, czarne dziurki w nosie, płuca pełne spalin, gęby spalone słońcem (filtr został w bagażu), ślady pchlej uczty na ciele, żołądki wypchane indżerą (ona jedyna trzyma mnie przy życiu), a Lee ma nowe etiopskie majtki marki Fukoub. W piątek opuszczamy Addis, z bagażem czy bez bagażu.

Update:
Bagaż przyleciał dziś rano z Kairu, po ośmiu dniach rozłąki. Powitanie było łzawe. Jutro rano ruszamy na północ!

Friday, July 13, 2012

The Sad, Sad Tale of Chickenfoot.


Dziś kolejne zdjęcia krakowskie. Te czarno-białe smutne klimaty oddają nasz aktualny nastrój. Egipskie linie lotnicze zgubiły nasz bagaż i po 30. godzinach nadal nic nie wiadomo. Dopadła nas chyba lekka depresja, bo prawie zupełnie przespaliśmy nasz pierwszy dzień w Etiopii...



Sunday, July 8, 2012

Grif learns most of his body parts have been replaced by leftovers.

Zanim ogarnę zdjęcia, zapiski i myśli z Kairu (lecz czy to się w ogóle da ogarnąć?), będę kończyć temat krakowski, który wydaje się już się tak odległy w czasie. 

W międzyczasie były Gliwice, dopinanie guzików, upychanie wszystkiego co potrzebne na włóczęgę po Afryce w plecaku litrów 34 (włącznie ze śpiworem i buciskami trekkingowymi! jestem z tego faktu bardzo dumna), a potem podróż opóźnionymi pociągami do Warszawy, wylot z ewakuowanego lotniska i zderzenie z zupełnie innym światem.

Przed Wami: moja osoba w piekarniku pod Wawelem - camper ukraińskich kibiców - policjanci impotenci czyli straż miejska w akcji - kąpiel kota - potem inne różności - mecz Hiszpania-Portugalia - oraz wejście do naszej kamienicy i nasza ulica.

A ja uciekam, bo czeka na mnie egipskie piwo, późny obiad i ładowanie akumulatorów na kolejny dzień kairskiego chaosu.