Gdzie byłam kiedy mnie nie było? W najdłuższej służbówce świata - najpierw sto lat zimy w Massachusetts, potem sto lat lata w Teksasie.
W Bostonie trafiłam na śnieżycę, która sparaliżowała miasto. Strasznie to ironiczne, że przeleciałam całe Stany żeby nie móc dojechać do biura. Nie narzekam - moja wątroba zdecydowania potrzebowała choć jednodniowej przerwy, moje gościnne bostońskie występy są zawsze wyczerpująco towarzyskie i towarzysko wyczerpujące. Tym razem zażerałam się spaetzle z niemieckim koleżką, wydawałam firmowe dolary w irlandzkim pubie z firmowymi babkami, spędziłam wieczór pajacując nad Red Flags (znacie? to randkowa gra karciana, którą bardzo polecam, koniecznie z rozszerzeniem sexy flags!), chlejąc tequilę w dziwacznie mieszanym towarzystwie i zwiedzając harwardzkie muzeum z czterolatkiem u boku.
W El Paso pogodowo też nie było nudno, bo trafiłam na piaskową burzę, która zasłoniła kurzem góry i pokryła miasto warstwą śmieci. Towarzysko też było ciekawie, bo trudno byłoby dobrać troje bardziej odmiennych od siebie typów, a jednak mam wrażenie, że pojechaliśmy jako współpracownicy, a wróciliśmy jako przyjaciele. Bujaliśmy się po mieście w poszukiwaniu jedzenia, na myśl o którym burczałyby wszystkie trzy brzuchy i dłubaliśmy sobie nawzajem w głowach dyskutując politykę.
Roche Bros. to supermarket zaraz obok mojego biura (dodatkowe punkty za nazwę, która wymawiana jest jak karaluch). Podczas moich bostońskich występów na lunch jem zawsze to samo: jedną rolkę sushi od braci karaluchów (nie mylić z typowym amerykańskim sushi z supermarketu, które jest kulinarnym seppuku) i za każdym razem odkrywam kolejny, niesamowicie zaopatrzony kawałek sklepu. I zawsze się zastanawiam, kto kupuje te wszystkie sery, bo w biznesowej dzielnicy nikt nie mieszka!
Słyszeliście o marketingowym geniuszu serwisu Pornhub? Kiedy Boston dorwała burza śnieżna Stella, Pornhub ogłosił, że mają flotę 24 pługów z logo firmy, gotowych odśnieżyć ulice miasta za friko. "(...) We thought we'd lend a hand in getting our fans plowed' - oświadczył Grubhub. Bo 'plow' (i 'plough') ma wiele znaczeń.
Trzy godziny w Harwardzkim Muzeum Historii Naturalnej w towarzystwie czterolatka. Okazuje się, że jednak potrafię drzemać kiedy jestem bardzo wykończona (po muzeum, nie w).
A potem reszta dnia: drzemka, pielucha, podwieczorek, Król Lew, budowanie dinozaurów, obiad, wycieranie tyłka, ściganie uciekających gołodupców, 3 książki na dobranoc. Jezu.
Pustynia wywołuje we mnie prymitywne feelsy. Gadzia część mojego mózgu dorywa się do mikrofonu. Może byłam kiedyś pustynnym (ja)szczurem. A może powinnam nim zostać.
L & J jest uwielbiane przez mieszkańców El Paso. To restauracja-instytucja. Podobno można było tutaj kiedyś nielegalnie grać w jednorękiego bandytę na maszynach ukrytych w fałszywej ścianie. A być może nadal można.
Trochę przewracałam gałami kiedy usłyszałam, że idziemy na BBQ (a potem jeszcze na steki), ale Rudy's mnie omamił. Trochę jak kafeteria, trochę jak stodoła, gdzie po kilku whisky tańczy się line dancing (chciałabym!). Z taką czarną skrzynką jaką widać na stole wędruje się w kolejce między drinkami a dodatkami do dań głównych. Kulminacja następuje przy kasach, za którymi krojone jest na zamówienie mięcho - głównie mostek i żeberka. Potem runda pomiędzy korniszonami i piklowanymi ostrymi papryczkami, i w końcu kierunek stół. Ach, no i najważniejsze. Rudy's podaje dwa sosy BBQ: normalny i 'sissy sauce' ('sos dla cieniarzy'), od którego uzależniona jest połowa miasta.
Rudy's dla niemięsożernych: pieczony ziemniak wielkości małego dziecka, wypełniony masłem, serem i kwaśną śmietaną, kukurydza w kolbie i sałatka ziemniaczana całkiem jak polska sałatka jarzynowa.
Cmentarz Concordia. 60 tysięcy grobów, między innymi legendarnych ciemnych typów z Dzikiego Zachodu.
Kawiarnia z dwóch kontenerów. Znów mam gorączkę na dom DYI. A tam po prawej moja bostońska ekipa w Teksasie.
Mundurek biznesmenów z El Paso.
A tu kontenery nocą. Pomiędzy tym zdjęciem a poprzednim uciekłam szukać w sieci używanych kontenerów i teraz sikam po nogach. Niecałe dwa tysiaki. Wystarczyłby mi jeden. No może dwa. A na dachu taras. No nich mnie ktoś trzyma.
The Hoppy Monk. Beczeć ze szczęścia miałam ochotę już przy karcie piw, a to było zanim zobaczyłam kartę szkockich, tequili i mezcali. A potem było menu. A potem było zmaterializowane menu na stole. Jeśli się kiedyś wybierzecie, to koniecznie wodoodporny tusz to rzęs.
Widok z hotelowego okna. Plusy: góry i poranne światło. Minusy: tłukący się na parkingu gangsterzy teleportowani z meksykańskiego więzienia.
Ważnych gości w El Paso zabiera się do Cattleman's Steakhouse. To trochę rancho, trochę zoo. Trochę Disneyland, trochę Dziki Zachód. No i obiekt westchnień wszystkich mięsożernych.
Który fryzjer ci to zrobił? Jak spotkam w ciemnym zaułku, fanga w nos!
Wiem. Mnie też nie opadły na ten widok majtki, a jednak nie mam się do czego przyczepić. Cattleman's do wszystkiego podaje pieczone ziemniaki, fasolę w ostrym sosie i coleslaw. Ta miska lodów pośrodku to stos masła i śmietany. A to białe na białym to tampiqueña, czyli dodatek to steków w stylu meksykańskim - pomidory, świeże chili i cebula pokryte roztopionym serem asadero ze stanu Chihuahua. Pożarłam to w moim ziemniaku. Wróciłam z Teksasu i nie mieszczę się w ulubione dżinsy.
Tacoholics wie o co cho. Od czasu mojej poprzedniej wizyty przeprowadzili się do znacznie mniejszego lokalu i może już nie ma wczesnej Madonny i Salt-N-Pepa z projektora (usta w podkówkę), ale żarcie nadal jest obłędne. No i faktycznie zrobili ze mnie tacoholika, po powrocie kupiłam pięć tuzinów tortilli i jemy. Chyba te ulubione dżinsy mogę pożegnać na dobre.
Centrum El Paso zaczyna odżywać. Restauracje, bary i butiki. Ciekawa sprawa - niemal każdy butik oferuje coś poza ubraniami/dodatkami/biżuterią: a to studio tatuażu, a to kanapacze, a to kawę, jak Lalo Elan powyżej.
Kowbojem zarażam się wyjątkowo łatwo. Wystarczy kilka dni i już zaczynam zerkać na kapelusze, bryczesy i konie. I nie przechodzi mi nawet po powrocie do domu. Musiałam się ostatnio wyprowadzić za nadgarstek ze sklepu w Berkeley po przymierzeniu kowbojskich butów.
Ale jak się nie zarazić. Te podeszwy!
P.S. #1 Jeśli ciekawi Was Harwadzkie Muzuem Historii Naturalnej, to tutaj znajdziecie najfajniejsze szkło od czasów okularów, obiektywów i kieliszków do wina, a tutaj kolekcję stałą, o której zachęcająco piszę, że wygląda "jak rozłożone mięso pomalowane farbę olejną."
P.S. #2 Dziwna znajomość z republikańskim golfistą, o której wspominałam tutaj, jest nadal dziwna i nadal żywa! Spotkaliśmy się w El Paso na obiad, a za trzy tygodnie zabieramy go z Lee na ostrygi w San Francisco.
coś jest w tych kowbojkach i kapeluszach. Bo niby wiem, że obciach, ale oglądam z dużym zainteresowaniem...
ReplyDeleteNo właśnie! Od nas liniami kogucik można tanio dolecieć do różnych mocno kowbojskich miast. Może powinnam skompletować i nosić w ukryciu w jeden weekend w roku.
DeleteI co było gorsze "100" lat zimy czy 100 lat lata w Texasie? :D
ReplyDeleteNo, zima ZAWSZE gorsza!
DeleteBrzmi ekstremalnie fajnie... Sluzbowka niczym wakacje 👍😊
ReplyDeleteAlbo tylko ekstremalnie 🙊Wróciłam wykończona.
DeleteMeksykańskie jedzenie na pewno nie służy byciu szczupłym, ale ziemniak wielkości niemowlaka? Yes, please. Klimat pociągający, nie dla sofciarzy - podoba mi się. Co z Lee i kotami? Dawno ich nie było
ReplyDeleteChłopaki mają się dobrze. Mieli przerwę od gwiazdorzenia, ale Lee pojawi się już niebawem!
Delete