Trochę się przejaśnia. Ruszam w drogę i natychmiast robię z siebie frajera na stacji benzynowej. Wjeżdżam, ustawiam się złą stroną. Wyjeżdżam, wjeżdżam, ustawiam się znowu złą stroną. Pracownik stacji lituje się nade mną i napełnia mi bak. Od złej strony.
Potem wodospad Wairēinga. Idę sama przez las i mi dziwnie, bo idę sama przez las. No, strasznie frajerstwo znowu, bo nie po to na drugi koniec świata poleciałam żeby tyłkiem z byle powodu trząść.
Zaczyna lać. Jechać do Kawhia, czy nie jechać? Jadę. Asfaltówka szybko się kończy. Zatrzymuję się co chwilę żeby w deszczu robić zdjęcia. Kiedy mija mnie jeden jedyny samochód, kierowca pyta czy nic mi nie jest.
Nowozelandzkie tarasowe wzgórza są jak mormońskie świątynie - udają większe niż są. Stoisz, gapisz się na wielką dolinę, a nagle pojawia się krowa-gigant i okazuje się, że drzewa są miniaturowe. Głowa nie nadąża.
W Kawhia najlepsza jest… droga to Kawhia. Same miasteczko to senne letnisko przed sezonem. Jadę zobaczyć plażę z gorącą wodą. Działa to tak: wybierasz miejsce, kopiesz łopatką dołek, czekasz aż dołek napełni się ukrywającą się pod piaskiem wodą z gorących źródeł, włazisz do dołka, siedzisz. Jest tak zimno, że nawet Terry Richardson nie zmusiłby mnie do zdjęcia ubrania. Do głupiego prysznica zagrzewam się jak bokser do walki. Zerkam na plażę z wysokiej wydmy. Ok, wystarczy.
Następnego dnia zahaczam o jaskinię Ruakuri. Nie w parze jestem tylko ja i Mustafa z Niemiec. W pewnym momencie przewodnik dla hecy wyłącza światło. ‘Wyciągnijcie rękę i zatrzymajcie ją tak blisko twarzy towarzysza jak tylko możecie, bez dotykania jej’ - nakazuje. Co za koszmarny pomysł. Ja własnej twarzy brudnymi paluchami nie dotykam. Całe szczęście Mustafa zgubił się gdzieś w ciemności.
Zatrzymałam się zrobić zdjęcie i wywołałam sensację. Zbiegli się wszyscy kolesie z pastwiska. Zobaczcie tutaj.
Te konie wyglądały tak majestatycznie... Ale jak tylko się zatrzymałam, jeden strzelił kupona i oba zajęły się pogłębionym badaniem organoleptycznym.