Monday, October 22, 2012

Day 17. Scary scary scary-o. I'm not scared from head to toe. Well, I'm scared not very though.


Travel from Addis to Bahir Dar was a visual enchantment, a photographic despair and a transportation misery.

Let's begin with the enchantments. Windy, narrow roads hugging the abyss, views from above into a massive valley with clouds hanging in its depths. The Grand Canyon overgrown by succulent greenery. I had no idea it had this many shades. Trees with stocky trunks and round crowns, trees with trunks twisted in all directions and those with patulous crowns creating huge roofs over the ground.

We were passing farming settlements with perfect homesteads; with traditional, round huts; stonewalls from fitted rocks arranged without mortarl fences made with weaved branches. 

We were passing child shepherds driving herds of goats, sheep and oxen, and the oxen were a thrilling sight in their own way - grand, boney, with bizarrely bulging chests and humps on their backs just asking to be pierced and hung from a necklace.

Brown streams and rivers dramatically slashing the green of the fields. Massive plains with cattle herds of hundreds and maybe even thousands of heads.

We witnessed single seconds of the village life: playing children, meetings of the elders, chatting women. In small towns boys were playing foosball in communal houses made of perches or ping-pong on old, uneven tables.

Once, we got surrounded by monkeys. They were chasing the bus slowly making its way up the hill. The were so human-like. When one of the little ones managed to catch a piece of a cake thrown from a window, a larger one hit him on the head and took the score away.

My helplessness was making me cry because I was taking in those views and moments from behind a foggy window of a bus that was ruthlessly taking me away from them. If we had seats up front, maybe I could have begged the driver to stop at least once at a scenic point, but from the last row there was nothing I could do.

The travel itself was less stressful and overall less pain in the butt than we anticipated. Yet a 10 hour long bus ride simply can not be a pleasant thing to do.

In Ethiopia the law forbids passengers from standing in the aisles of public transportation vehicles (except for city busses), and the bags are tagged and safely transported in the luggage compartment.

Meeting those most prosaic of needs is the most problematic part of the bus travel, especially for a shy lass. During the first stop, the shy lass quickly runs a slalom between pissing men to a spot from which she no longer can see the bus (following the rule: you can't see them, they can't see you), hears the sound of the starting engine and runs back even faster.

The second stop is in a town. We stop at a small restaurant. The lunch break is only 30 minutes long so the staff bustles to make sure they serve everybody.

I remember somebody saying that they judge restaurant cleanliness by its restrooms. This person would not ever eat in Ethiopia. Local restrooms vary from pretty daunting to absolutely disgusting.

We only get tea because full stomachs and mountain roads seem like a unwise combo.

During this stop we get a new neighbor. A puking lady is replaced by a non-puking man. Soon, I start to miss the lady because the guy turns out to be a King Turd and pokes me on my ribs for the rest of the way.

Most people are buying small limes sold by the local kids. It's probably a natural cure for motion sickness because the more winding turns the bus is taking, the more intensely the passengers are smelling the fruit.


Finally, we arrive in Bahir Dar. The city is smaller than Addis, with less problems, no smog, wide avenues lined with palm trees, slower lifestyle. People taking strolls! We like it.

We quickly find our way to the Ghion Hotel. It's exactly what we needed. Its bungalows are spread in a beautiful green space full of blooming trees, branched heavy with coffee beans, singing birds. The central point is a large pagoda built around a giant tree. It is here where the hotel life takes place, people sit down to eat, drink, talk and stare at the lake. This is where we have our first meal in Bahir Dar - fish dullet. It's a spicy fish stew served atop injera. Now this is life! In our bathroom we discover... hot water. Oh, heavens!


Droga z Addis do Bahir Dar była wizualnym uniesieniem, fotograficzną rozpaczą i komunikacyjną męką.

Zacznijmy od uniesień. Kręte, wąskie drogi przytulone do przepaści, widoki z góry na potężną dolinę, z zawieszonymi w jej głębinach chmurami. Wielki Kanion obrośnięty soczystą zielenią. Nie wiedziałam, że istnieje tyle jej odcieni. Drzewa o przysadzistych pniach i okrągłych koronach, drzewa o pniach powywijanych na wszystkie strony, wreszcie te rozłożystych płaskich koronach tworzących nad ziemią ogromne dachy.

Mijaliśmy rolnicze wioski o zadbanych obejściach, z tradycyjnymi, okrągłymi chatami, z murkami z dopasowanych do siebie bez zaprawy kamieni, z płotami ze splecionych gałęzi.

Mijaliśmy pastuszków poganiających stada kóz, baranów i wołów, a woły same w sobie są pasjonującym widokiem - wielkie, kościste, z dziwnie wypukłymi klatkami piersiowymi i wybrzuszeniami na grzbiecie aż proszącymi o to, żeby zrobić w nich dziurkę i zawiesić na łańcuszku.

Brunatne strumienie i rzeki przecinające zieleń pól i łąk dramatycznymi zakolami. Ogromne równiny ze stadami bydła liczącymi setki, a może i tysiące sztuk.

Obserwowaliśmy sekundy z wioskowego życia: zabawy dzieci, zgromadzenia starszyzny, rozmowy kobiet. W mijanych miasteczkach chłopcy grali w piłkarzyki w domkach z żerdzi, albo w w ping-ponga na nierównych, starych stołach.

Raz otoczyły nas małpy. Biegły tuż obok wspinającego się pod górę autobusu. Tak bardzo przypominały nam swoim zachowaniem ludzi. Kiedy jednemu z malców udało się złapać rzucony z okna kawałek ciasta, od razu dostał po głowie od większego od siebie rywala.

Moja bezsilność doprowadzała mnie do łez bo chłonęłam te krajobrazy i momenty zza zaparowanej (od zewnątrz!) szyby autobusu, który niewzruszenie rwał przed siebie. Gdyby trafiły nam się miejsca z przodu, to może udałoby mi się ubłagać kierowcę o choć jeden przystanek z widokiem, ale z ostatniego rzędu nic nie mogłam zrobić. 

Sama podróż była mniej stresująca i ogólnie mniej potworna niż przewidywaliśmy, niemniej jednak dziesięciogodzinna jazda autobusem zwyczajnie nie może być przyjemnym doświadczeniem. 

W Etiopii prawo zabrania pasażerom stania w środkach transportu, więc każdy ma swoje siedzenie (och, żeby tak kiedyś było w Polsce!), a bagaż jest otagowany i jedzie bezpiecznie w luku bagażowym.

Zaspokajanie tych najbardziej przyziemnych ze wszystkich potrzeb to najbardziej problematyczna część podróży dla wstydliwej kobiety. Podczas pierwszego przystanku na poboczu górskiej drogi wstydliwa kobieta leci na złamania karku slalomem między sikającymi panami w miejsce skąd nie widać już autobusu (zgodnie z zasadą: nie widzisz ich, nie widzą ciebie), skąd słyszy nagle odgłos odpalanego silnika, więc z powrotem leci jeszcze szybciej.

Drugi przystanek następuje w miasteczku. Zatrzymujemy się w niewielkiej restauracji. Na lunch jest 30 minut, więc obsługa uwija się, żeby zdążyć obsłużyć wszystkich.

Pamiętam, że ktoś powiedział, że higienę w restauracji ocenia po toalecie. Myślę, że ten ktoś nie tknąłby niczego w Etiopii. Tutejsze toalety wahają się od dość odstraszających po zupełnie nieprawdopodobnie obrzydliwe.

Pijemy tylko herbatę bo obawiamy się, że pełny żołądek i górskie drogi to kiepska mieszanka.

Podczas postoju zmienia nam się sąsiad: wysiada wymiotująca przez całą drogę pani, a wsiada niewymiotujący pan. Wkrótce zaczynam tęsknić za panią, bo pan zachowuje się jak Król Kupowy Klocek i dźga mnie łokciem w żebra przez resztę podróży.

Miejscowe dzieci sprzedają niewielkie limonki. Kupuje je większość pasażerów. Domyślam się, że pomagają na chorobę lokomocyjną, bo im bardziej kręte zakręty, tym intensywniej pasażerowie swoje limonki wąchają.

W końcu dojeżdżamy do Bahir Dar. Miasto mniejsze niż Addis, mniej problemów, brak smogu, szerokie aleje z palmami, spowolnione tempo życia. Spacerujący ludzie! Podoba nam się. 

Szybko odnajdujemy nasz Ghion Hotel. Jest dokładnie tym, czego potrzebowaliśmy. Bungalowy rozrzucone w pięknej zielonej przestrzeni pełnej obłędnie pachnących kwitnących drzew, gałęzi ciężkich od ziaren kawy, ptaków. Punkt centralny to ogromne drzewo, wokół którego zbudowano sporą pagodę. To tutaj toczy się życie hotelu, goście siadają żeby jeść, pić, prowadzić długie rozmowy i wpatrywać się w jezioro. Tutaj jemy nasz pierwszy posiłek w Bahir Dar - fish dullet, czyli ostrą potrawkę z ryby podaną z indżerą. Żyć nie umierać! A w naszej łazience odkryliśmy... gorącą wodę. O, niebiosa!



Almost all photos were taken through a bus window. It was incomparably more beautiful than what I captured.
Prawie wszystkie zdjęcia zrobione są przez szybę autobusu. Było nieporównywalnie piękniej niż udało mi się to uchwycić. 
  
We rode narrow mountain roads in this thick fog.
W tak gęstej mgle jechaliśmy wąskimi górskimi drogami.


9 comments:

  1. Wasze życie i przygody, które opisujesz są niesamowite! Bardzo Wam zazdroszczę!

    ReplyDelete
  2. te wychudzone krowy,straszne ;/

    ReplyDelete
    Replies
    1. Gwarantuję, że mają o niebo lepsze życie niż krowy w mlecznych lub mięsnych farmach w Europie i USA. Łażą gdzie chcą, jedzą co chcą, a że chude... no cóż, pora deszczowa jest w Etiopii krótka, nie mają kiedy nabrać ciała.

      Delete
  3. Ok, każdy musi siedzieć. A co jak w busie (czy czym tam się jeździ) nie ma miejsca?

    ReplyDelete
    Replies
    1. Albo sprzedają tyle biletów na dany kurs ile jest miejsc, albo czeka się na następny.

      Delete
    2. Dokładnie tak. To pierwsze dotyczy autobusów/busów długodystansowych, to drugie busów w miastach.

      Delete
  4. Zgodnie z zasadą nie widzisz - nie widzą zawędrowałam raz daleko w las i zgubiłam orientację. Oczywiście w tym momencie usłyszałam pierwsze grzmoty :D

    ReplyDelete
    Replies
    1. Ja dobrze wspominam dzień kiedy zgubiłam się z mamą w lesie. Od grzybka do grzybka... Z powrotem do cywilizacji odwiózł nas... autobus pełen ludzi i psów wracających z wystawy kynologicznej.

      Delete

Tyler: Can I ask your name?
Ally: Anonymous.
Tyler: Anonymous? Is that Greek?