Wiecie, że do tego lata nigdy nie byłam we Włoszech? No właśnie, też nie wiem jak to możliwe. Lee trochę protestował kiedy polowałam na bilety i marudził, że wolałby na Białoruś, ale w końcu się poddał. Kierunek na Toskanię został namierzony, bilety zostały zakupione, pozamiatane. Wieś czy miasto? Chciałam przerobić wszystkie toskańskie truizmy. No to najpierw wieś, potem miasto!
Z Bolonii do Paterno jedzie się półtorej godziny. No, chyba że pilot wpisze do GPS-a złe Paterno, wtedy znacznie dłużej.
Dotarliśmy w głodopanice. Na powitanie ugryzł mnie pies. Jeszcze nie poznałam psa, którego nie lubię. Nawet jeśli gryzie. Do czasu diabelskiej Bianci Neve. ADHD, kły i zero manier. Miałam ochotę natychmiast wprowadzić musztrę. Też oglądacie programy o tresurze psów i dzieci nie mając ani jednych, ani drugich? No, ale miało być o głodopanice. Gospodyni złapała za telefon, kazała restauracji na nas czekać, a nam się pospieszyć.
Boccon' Divino. Dobre jedzenie, dobre wino, dobra obsługa. Ale! Tutaj po raz pierwszy mnie tknęło na temat włoskiego chleba. Że jest słaby. Nie jadłam we Francji jeszcze niedobrego chleba, a we Włoszech jeszcze dobrego. Lee mówi, że tracę klepki i włoskie pieczywo jest cacy, ale my pod względem chleba jesteśmy zupełnie niezgrani.
Na przystawkę ryby i owoce morza na sześć sposobów. Dania główne jedliśmy już po ciemku, ravioli z mieloną rybą, o którym myślę do teraz i pizzę, o której zapomniałam natychmiast. Podciągam ją niniejszym do kategorii chleba.
Wstajesz rano, otwierasz okiennice, mdlejesz z wrażenia, Bianca Neve zjada Ci twarz.
Bardzo stare miejsca zawsze wprawiają mnie w dziwny nastrój. Kto 300 lat temu gapił się w ten sam sufit? Kto tu się urodził, a kto zmarł na czarną ospę?
Jedyny w Paterno sklepik był tego dnia zamknięty, więc głodni (zawsze) pojechaliśmy do miasteczka obok, Pelago. Jeszcze w Krakowie ustaliliśmy zasadę tego wyjazdu: żadnego intensywnego zwiedzania. Spacery z przerwami na wino: tak. Bieganie z wywalonym jęzorem z przewodnikiem pod pachą: nie.
Śniadanie w Bar Pasticceria Milli Roberto. Pan łypał na nas trochę podejrzliwie, ale kiedy wróciliśmy na lunch, powitał nas już rogalem.
W ramach nieśpiechu spędziliśmy godzinę na placu zabaw.
Tryb siesta aktywowany.
Tylko patrzy, nie sika.
Ten niepozorny lunch podany na papierowym ręczniku był bezapelacyjnie najlepszym posiłkiem całego wyjazdu: zimny makaron, tuńczyk w oliwie, dojrzałe pomidory, czarne oliwki, kapary i mnóstwo oliwy. Zarzekałam się, że będę to robić po powrocie do domu, ale przestawiły mi się kabelki i znowu nie jem ani zbóż, ani ryb. Będę musiała pokombinować jak to zweganizować (i podmienić makaron).
Nasz dom od frontu...
...i od tyłu.
Te wszystkie babskie filmy nie kłamią. Toskania jest tak piękna, że aż nieprzyzwoita. A fuj!
Ze sklepu w Pelago przytargaliśmy materiał obiadowy: marynowane karczochy, pomidory, burratę, sardele, ser, oliwki, winogrona i kolejne straszne włoskie pieczywo (w kilku, nieuwiecznionych na zdjęciu odsłonach).
W dzień wyjazdu z Paterno, sklepik w budynku obok był w końcu otwarty. Poszliśmy na przeszpiegi, a tam same cuda.
Sklepik ma własną piekarnię. Chleb nieprzetestowany, ale wygląda nieźle. Ok, koniec z tą malkontencką obsesją.
No to wio do miasta!