Wiecie jak strasznie nie chciało mi się wyjeżdżać z Meksyku? No okropnie. Ananasy i papaje. Plaża o ósmej rano. Japonki i bikini. Opalona skóra. Ludzie bez spiny. Salsa tak ostra, że pali i usta, i tyłek. Hamaki. Piwo, tequila i kubański rum. Szczęśliwe psy. Ulubiona dusza przy boku, nawet jeśli kopie mnie w łóżku jak Ronaldo i gania z nożem za kokosami.
W sobotę wstałyśmy przed świtem i wdrapałyśmy się do przerobionego na taksówkę wózka golfowego. A potem na prom. A potem do autobusu. A potem do kolejnego autobusu. A potem do samolotu. A potem do kolejki. A potem do kolejnego samolotu. A potem do samochodu. A to wszystko w podkoszulce i bez skarpetek, na złość docelowej pogodzie i klimatyzacji. Więc teraz leczę okrutne przeziębienie i piję ciepłą wodę z miodem z wyspy, badam czy nie znika opalenizna, czekam na wywołanie kliszy i tęsknię za moim Rolando.
Ale swędzi mnie, żeby już Wam coś pokazać. No to dzisiaj trochę migawek z telefonu. A rozpisywać się będę jak wyklują się zdjęcia z analoga. Deal?