Saturday, May 4, 2013

Day 43, 44, 45 and 46. Journey's end. Because in a sense, it's the coming back, the return which gives meaning to the going forth.



*An English version will arrive soon*


Dziś już ostatnia część mojego dziennika z Etiopii. Pojawią się jeszcze niepublikowane zdjęcia analogowe z Lalibeli, myślę też nad napisaniem podsumowania całej podróży. Ale na razie zróbmy sobie przerwę!



Dzień 43.

O Mercato słyszeliśmy wiele przerażających historii. Największy targ w Afryce (!) owiany jest bardzo złą sławą. 

Podczas naszego pierwszego pobytu w Addis doszło tutaj do raczej niegroźnych niesnasek pomiędzy dwoma muzułmańskimi ugrupowaniami. Rząd, przewrażliwiony na punkcie bezpieczeństwa (czy też raczej na punkcie utrzymywania wizerunku Addis jako bezpiecznego miejsca na obrady Unii Afrykańskiej), postanowił pokazowo interweniować. Skończyło się masakrą przypadkowych muzułmanów przygotowujących się do święta w jednym z pobliskich meczetów. 

Planujemy wybrać się na Mercato żeby kupić przyprawy. Chcemy jechać minibusem, ale kiedy słyszy o tym Yared, łapie się za głowę, werbuje przyjaciela i ostatecznie jedziemy samochodem z dwuosobową miejscową obstawą.

Przepychamy się samochodem przez tłum biegnący w przeciwnym kierunku - do meczetu, a potem przez tłum biegnący w tym samym kierunku co my - z powrotem do swoich stoisk. Mijamy ciągnące się na kilkaset metrów rzędy modlących się muzułmanów. Ten widok robi na mnie ogromne wrażenie, sama nie wiem dlaczego, może dlatego, że ten ludzki mur wydaje się tak bardzo karny, zwarty, nie do pokonania.

Chwile spędzone w Mercato są tak intensywne i nierealne, dzieją się tak szybko, że zanim się obejrzę, już jest po wszystkim. 

Później tego dnia odwiedzamy ulubione miejsca Yareda: 
- malutki barek z sokami z owoców i awokado
- równie niepozorny, zatłoczony lokalik, gdzie Addisabebczycy wyjadają chlebem z metalowych misek fantastyczny ful: inny niż wszystkie, rzadszy, z dużą ilością pomidorów, mocno doprawiony, pyszny
- kawiarnię Tomoca z 60-letnią tradycją, serwującą najlepszą kawę na świecie, koniec i kropka.

I chociaż nauczyliśmy się nie oczekiwać zbyt wiele po Addis, to był bardzo udany dzień, zakończony jeszcze lepiej: piwem i rozmową z Mr. S. udanie prowadzoną w 90% w naszym szczątkowym amharskim, bo Mr. S. po angielsku zna tylko kilka słów.


Dzień 44.

Powtarzamy Yaredowi, że powinien napisać przewodnik po miejscach z najlepszym jedzeniem w Etiopii dla tych, którzy chcą zobaczyć jak naprawdę jedzą Etiopczycy.

W Etiopii wszystko jest albo habesha (dla miejscowych) albo faranji (dla obcokrajowców). Ceny są habesha albo faranji. Hotele są habesha albo faranji. Habesha albo faranji jest też chleb.

Wiadomo, injera to podstawa, ale Etiopczycy jedzą też sporo zwykłego chleba. Na południu odkryliśmy, że zwykle kiedy słyszymy, że skończył się w restauracji chleb, to tak naprawdę skończył się chleb faranji. Nikomu nie przyszłoby do głowy serwować białym chleba dla miejscowych. A habesha dabu jest dobry: zwarty i ciężki, o nieco gumowatej konsystencji, w formie grubego placka krojonego w trójkąty. Białe bułki można jeść w domu!

Wracamy do miejsc, do których zabrał nas wczoraj Yared - na ful, na soki i na kawę. Menadżer Tomoca, ujęty moimi kalekimi próbami rozmowy po amharsku (nadal nie znam czasowników), zabiera nas na zaplecze, gdzie kawa palona jest w tych samych włoskich maszynach co ziarna na pierwszą filiżankę kawy zaserwowaną przez Tomoca w 1953 roku.

Kobieta nadzorująca palenie kawy wie po samym odgłosie stękających ziarenek, kiedy są gotowe do studzenia. Żałuję, że nie wolno mi robić zdjęć, Tomoca pilnie strzeże swoich sekretów. 

Wieczorem umówieni jesteśmy na obiad z Peterem i Sabiną, którzy dzisiaj wracają do Addis przed jutrzejszym wylotem do domu. Niestety, kiedy okazuje się, że dotrą późno, zmuszeni jesteśmy odwołać spotkanie. Po 21. jest w 'naszej' dzielnicy zbyt niebezpiecznie na piesze wędrówki, a taksówki nie chcą się tam zapuszczać bo nawierzchnia (czy raczej jej brak) jest w fatalnym stanie. Mam nadzieję, że ten obiad jest tylko przełożony na później i zjemy go wkrótce w Wiedniu.


Dzień 45.

Ostatnią noc, tak jak pierwszą, postanawiamy spędzić w hotelu Taitu. Przez Taitu przewijają się wszyscy. Któregoś dnia, kiedy siedzieliśmy przed komputerem, na fejsbuku pojawiło się dedykowane naszemu hostowi z Kairu zdjęcie, na którym uśmiechnięty rowerzysta otoczony przez grupkę ludzi rozwijał wypisane na długim kawale papieru życzenia dla Naguiego. Rowerzysta stał... przed Taitu, o ludzie ze zdjęcia siedzieli właśnie przy sąsiednich stolikach! Rowerzysta jedzie przez całą Afrykę, a na początku swojej podróży zatrzymał się u Naguiego.

Zapamiętaliśmy też pewną kobietę, bo bardzo głośno tłumaczyła, że nie ma dla kogoś tam współczucia, a następnego dnia zobaczyliśmy ją na zdjęciu w albumie z pracami znanego etiopskiego artysty który, w ramach ciekawostki, ma za żonę Polkę, też artystkę. Artystka nazywa się Barbara Goshu i jest w Etiopii bardzo popularna, a w Polsce nigdy o niej nie słyszałam. Myślę, że to pewnie tak jak z polskim fenomenem sławy Amerykanina Williama Whartona (niektóre z jego książek ukazały się TYLKO po polsku), który w Stanach jest właściwie nieznany.

No więc wprowadzamy się do Taitu żeby móc wieczorem wyjść i nie martwić się powrotem do domu. Nie obywa się bez dramatów, bo odkrywamy... kałużę moczu w jednym z łóżek. Pokojówki próbują zmienić tylko pościel, my upieramy się, że materac trzeba wymienić również. Następuje konsternacja, bo nie wiadomo gdzie zapodział się klucz do magazynu. Po krótkiej szeptanej naradzie pokojówki wynoszą materac i po chwili wracają... z tym samym materacem. Nie dajemy się nabrać, dramat zatem trwa.


W końcu zasiadamy na werandzie z pękiem czatu, orzeszkami i lokalnymi gazetami. W etiopskich mediach o Etiopii pisze się albo dobrze, albo w ogóle, ale czymś szpalty wypełnić trzeba, więc czytamy o zaręczynach Jennifer Aniston i innych równie ważnych wiadomościach ze świata. Urywa się chmura, wpada Yared z kolegą na kilka partyjek kart. Próbuję wyobrazić sobie jak to byłoby mieszkać w Addis. Bo to miasto, choć samo w sobie męczące i przygnębiające, ma do zaoferowania wiele dobrego.


Po obiedzie lądujemy na whisky w Foalklands Pub. To jak nagły zakręt w czasoprzestrzeni. Pub jest mikroskopijny, bardzo stary i zupełnie nieetiopski, choć przesiadują w nim lokalni bywalcy. Na ściankach wiszą zdjęcia muzyków z Memphis lat 60., a z głośników lecą takie cuda jak Paul Simon i UB40. Co za miejsce!



Dzień 46.

I znowu pielgrzymujemy po kubek soku z awokado i miskę ful, choć brzuchy mamy wypełnione kiepskim śniadaniem, które podarował nam hotel po aferze materacowej.

Spotykamy się z Vanessą, która właśnie wróciła z Hararu. My opowiadamy jej historie z naszej obiazdówki po południu, ona nam szczegóły swoich badań nad leprozoriami. Zapominamy, że Vanessa nie tyka kawy i w wielkim podekscytowaniu prowadzimy ją do Tomoca.

Buszujemy w pobliskiej księgarni, kiedy tuż przed nią z wielkim hukiem pada na ziemię młody mężczyzna. Najpierw myślimy, że jest pijany, ale jego ciało zaczyna wyginać się w konwulsjach. Zbiera się tłumek gapiów, ale nikt nie kwapi się do pomocy. Krzyczę, żeby ktoś zadzwonił po pogotowie. Nikt nie wyciąga telefonu. Dzwonię więc na jedyny etiopski numer alarmowy jaki znam - na policję. Nikt nie odbiera. Biegniemy do pobliskiej kliniki. Doktora nie ma. W międzyczasie chłopak nieco dochodzi do siebie, ma prześwity świadomości. Ktoś pyta kiedy ostatni raz jadł. Dawno, nie dzisiaj. Kupujemy mu słodycze i liczymy, że cukier szybko postawi go na nogi.


Jedziemy pożegnać się z Claudio. Ekipy miało dzisiaj nie być, ale są wszyscy. Żujemy czat, rozmawiamy, chcielibyśmy zostać, ale musimy wracać do Taitu, jesteśmy umówieni z Yaredem. Obiecujemy, że wrócimy zakończyć noc z ferajną w ich ulubionym barze.


Yared i jego kumple wywożą nas do browaru gdzieś w Addis. Pijemy pyszne pszeniczne i jeszcze lepsze ciemne piwo i zaśmiewamy się z anegdot z naszej objazdówki po południu.


Zabieramy Yareda na spotkanie z ekipą, ale wkrótce musimy się z nim pożegnać. Yared stał się nam bardzo bliski i pożegnanie jest niezwykle trudne. Liczę, że uda mi się namówić go na używanie Skypa*.


F. zawozi nas na lotnisko. Jesteśmy strasznie naprani, dziwię się, że udaje nam się przejść przez security. Kolejny sukces - lokalizujemy jedyną otwartą restaurację, gdzie obiad pałaszują kapitanowie Ethiopian Airways. To najdroższy posiłek tego wyjazdu, restauracja liczy sobie fortunę za zwykłe shiro.


Zasypiamy na lotniskowych leżankach, nie nastawiamy budzika. Nie wiem jakim cudem udaje nam się obudzić na czas. W ostatniej minucie boardingu wtaczamy się do samolotu do Kairu. Pożegnanie z Etiopią jest mniej bolesne niż oczekiwałam - jestem bardzo znieczulona.





* Nie wiemy jeszcze, że kilka tygodni wcześniej etiopski rząd zdelegalizował Skypa. Dzwoniąc z Etiopii do Polski i Stanów narażaliśmy się na wyrok 15 lat więzienia!

8 comments:

  1. Bez zdjęć?! Uwielbiam Twoje zdjęcia !

    ReplyDelete
    Replies
    1. Przez ostatnie kilka dni w Addis nie robiłam zdjęć, więc nie miałam nic do pokazania. Ale pracuję już nad kolejnym postem, a w nim aż 30 fot!

      Delete
  2. Co no chyba poskładać te wszystkie opowieści podróżnicze, ułożyć w jakąś linearną narrację, prototyp książki zrobić w dziesięciu egzemplarzach i do wydawnictw wysyłać, co?

    ReplyDelete
    Replies
    1. O Etiopii? Ale ja mam wrażenie, że tylko ją liznęłam. Może kiedyś, jeśli tam zamieszkam. Niemniej miło mi, że przyszło Ci to go głowy.

      Delete
  3. Uwielbiam Cię czytać, nawet, gdy nie ma zdjęć. Chętnie nazwałabym ten blog moją ulubioną książką!

    ReplyDelete
    Replies
    1. Oj, bardzo dziękuje, że bez zdjęć blog też daje radę. Chyba wyczerpałam wtedy limit zdjęciowy, bo z tych kilku dni w Addis nie mam żadnych, a przecież nie siedzieliśmy na tyłkach.

      Delete
  4. Czy zajmujesz sie profesjonalnie fotografia czy to pasja?

    ReplyDelete
    Replies
    1. To tylko pasja, choć gdyby ktoś chciał mi płacić za robienie zdjęć, najlepiej z podróży, to umarłabym ze szczęścia.

      Delete

Tyler: Can I ask your name?
Ally: Anonymous.
Tyler: Anonymous? Is that Greek?