Monday, February 20, 2017

Nya b’a’n tu’n twa’n toj chuj, ku’n b’e’x cy-elil chuj tc’u’ja.


Wiedziałam, że kiedy dotrę do miast Majów, złapią mnie spocone drgawki, oczy zastąpią wirujące spirale i będę mówić językami, czyli będzie tak samo jak z Lalibelą, Sfinksem i Wieżą Eiffela. Do Majów czuję specjalną miętę. Zresztą, jak nie czuć? Ulepszali czaszki do kształtu spłaszczonego jajka, niegrzeczne dzieci składali w ofierze, fałszowali walutę napełniając kakaowce ziemią, ich kapłani odprawiali dzikie tańce odziani w świeżą ludzką skórę, kumplowali się podobno z kosmitami (nad sarkofagiem Pakala ślinią się m.in. Däniken i Tsoukalos), no i rzecz jasna zamiatali w inżynierii, sztuce i nauce.

Odwiedziłyśmy trzy miasta (moje OCD już się domaga, żeby koniecznie zobaczyć wszystkie), a każde z nich kompletnie inne:
Chichen Itza - patelnia, tumany kurzu, spalona skóra i wszechobecne huczenie jaguara
Tulum - brzeg Morza Karaibskiego, legwany, turkusowa woda i mrówki
Cobá - ciemna dżungla, psy, parzące drzewa i pszczoły


Chichen Itza

Grudzień/styczeń to na Jukatanie szczyt sezonu. Czy to ruiny, czy cenote, czy znana plaża, żeby zachować wszystkie klepki, trzeba pojawić się baaardzo wcześnie, nachapać się i uciec. Z Tulum wyjechałyśmy przed szóstą (wbrew dobrym radom znów szlajając się po ciemku) i właściwie dojechałybyśmy przed otwarciem gdybym nie jeździła jak emerytka. Skoro i tak już miałyśmy opóźnienie, postanowiłyśmy przynajmniej nie tracić klepek o pustym żołądku. Zatrzymałyśmy się na śniadanie i odkryłyśmy, że przekroczyłyśmy po drodze linię zmiany czasu, więc jesteśmy jednak do przodu! W nowym entuzjazmem ruszyłyśmy w drogę, ale w złą stronę. Do Chichen Itza dojechałyśmy tuż po otwarciu. I to samo zrobiło kilkaset innych osób. Godzinę później nadal stałyśmy w skwierczącej w słońcu kolejce. A jak kolejka, to i pan tu nie stał. Słowo daję, wyhodowałam tam wrzoda. 

Nie jedźcie w sezonie, jedźcie przed otwarciem, zabierzcie gotówkę (dla bezplastikowych jest osobna kolejka ekspresowa). I zażyjcie coś na uspokojenie, bo obiecuję, że kiedy po raz tysięczny usłyszycie głos imitującego huczenie jaguara gwizdka, to otworzy Wam się w kieszeni nóż. Albo krem z filtrem.


Chichen Itza to był mezoamerykański Nowy Jork - ogromny, zatłoczony i o wielu kulturowych wpływach. Ekonomiczna i handlowa potęga kontrolująca odległy o dzień drogi port morski. Założona nad ogromnym cenote, które przepowiadało przyszłość ustami spychanych do niego ofiar. Jeśli przeżyły, rzecz jasna. Miasto dosłownie kultowe - nawet długo po upadku (jeszcze przed hiszpańską konkwistą), pozostało dla Majów celem pielgrzymek. 

Piramida El Castillo. Do 2006 można było wchodzić na jej szczyt. I do środka również, przez wydrążony specjalnie dla turystów tunel (wzdycham głęboko). Potem niemiecka turystka sturlała się po schodach dając archeologom wymodlony pretekst do wprowadzenia zakazu (możliwe również, że sami ją zepchnęli).

Dwa razy w roku, w dniu wiosennego i jesiennego przesilenia, zachodzące słońce uderza El Castillo po takim kątem, że tworzy zygzak spełzającego w dół piramidy węża (zobaczcie tutaj!). Salutuję kierownikom budowy.


Na pierwszy rzut oka nie jest to takie oczywiste, że piramida została odremontowana. Z jednej strony.

Z drugiej strony wygląda tak. Sama nie wiem co lepsze. Po upadku miasta o budynki upomniała się dżungla i aż do połowy XIX wieku El Castillo wyglądało tak. A w XVI wieku Hiszpanie mieli tu ranczo. Yeehaw!

Płaskorzeźby też najwyraźniej odremontowane. Natychmiast przypomina mi się jeden z moich ulubionych niusów ostatnich kilku lat, jak hiszpańska babcia z Ecce Homo zrobiła Ecce Mono (tutaj).


Cała Mezoameryka grała w piłkę. To boisko jest największe i najbardziej znane ze wszystkich. Zasady nie są do końca znane, ale wiadomo, że grano kilkukilogramową gumową piłką, którą odbijano biodrem. Zwyciężała drużyna, której udawało się przerzucić piłkę przez kamienny krąg zawieszony kilka metrów nad boiskiem. Po meczu graczy składano w ofierze. Nie do końca wiadomo tylko kto tracił głowę - czy przegrani, czy zwycięzcy.

A to tzompantli, czyli platforma czaszek. Tutaj, nabite na drewniane kije jedna nad drugą, kończyły głowy graczy. Może by wysłać tu naszą reprezentację na wycieczkę krajoznawczą?

El Caracol - obserwatorium, z którego Majowie śledzili ruchy Wenus i Księżyca. Wiecie, że Majowie z dokładnością do jednego dnia przewidzieli zaćmienie słońca z 1991 roku? Whaaat.


Tulum

Do Tulum można wejść legalnie - z biletem, albo nielegalnie - po godzinach, stromą kamienną ścieżką od plaży. Leżąc na ciepłym piasku, codziennie odgrażałyśmy się, że pójdziemy na piracką ekspedycję (no jak Rosjanki w klapkach na szpilce dały radę to my w japonkach nie damy?!), ale na leżeniu się skończyło.


Tulum to miasto-forteca. Od morza klify, od lądu ogromne mury. Tutaj przecinały się handlowe szlaki morskie i lądowe, a Majowie łoili kasę na handlu obsydianem, wanilią, piórami, solą, miodem i złotem. Biznes kręcił się nawet za Hiszpanów, którzy porównywali Tulum do Sewilli. Dopiero syfy przywleczone przez Europejczyków wykończyły miasto.

Kraków należy raczej do gołębi, a Tulum należy raczej do legwanów. I do gryzących mrówek.




Cobá

Nauczone doświadczeniem, na parkingu w Cobá zameldowałyśmy się dobrze przed otwarciem. Nakarmiłyśmy bezdomnego pieska sucharkami, natuptałyśmy w miejscu, a potem z wywalonym jęzorem doleciałyśmy do wypożyczalni rowerów. Cobá jest bowiem ogromne. Trzy główne kompleksy rozrzucone po dżungli. Można to na piechotę obrócić, pewnie, że można (no może nie Amerykanie, chyba że Nowojorczycy), ale wtedy wyprzedzi Was chmara na rowerach i wstawanie po nocy zmarnowane. Więc rowery. Tyle, że sprytny myk jest taki, że wypożyczalnia otwiera się z półgodzinnym poślizgiem. Od razu można jednak rowerową rikszą. Pal licho, pojechałyśmy rikszą!

Rozmowa natychmiast zeszła na temat jedzenia, pan rikszarz zaczął opowiadać o potrawce z kreta i oblizywać usta, i od razu wiedziałyśmy, że dobrze trafiłyśmy. Pan opowiadał nam o ruinach (a nie musiał), wskazywał parzące drzewa chechém (ale robią świństwa skórze! zobaczcie tutaj. dziwne, że nikt przed nimi nie ostrzega!) i antydotum na nie, i pilnował żebyśmy robiły zdjęcia (po zmarnowaniu kilku klatek zaczęłam je robić na niby kiedy pan był nieugięty, a miejsce mało ekscytujące).


Ukryta w środku dżungli Cobá była handlową, polityczną i wojskową potęgą równą Chichen Itza, w którą zresztą zaciekle rywalizowała. Miasto znane jest między innymi z potężnej sieci sacbeob, czyli kamiennych dróg. Sacbeob łączą budynki i części miasta, a potem rozchodzą się po dżungli łącząc Cobá z innymi miastami. Najdłuższa sacbe z/do Cobá ma 100 km! 


Cobá jeszcze nie do końca została odebrana dżungli. Przez stulecia docierali tu tylko Majowie i zdeterminowani badacze. Pierwsza publiczna droga pojawiła się dopiero w latach 70-tych. 


Taki żarcik Pentaxa. Zatrzymaliśmy się zobaczyć gniazdo pszczół, które jak tłumaczył nam pan, są amigos i nie żądlą. I faktycznie, doczytałyśmy później, że to melipony, które nawet jakby chciały, to nie mogą, bo nie mają czym. Melipony były dla Majów bardzo ważne (i nadal są) - z fermentowanego miodu i kory robili (i nadal robią, wracam!) psychotropowy miód pitny balché, który stosowany był w formie lewatywy (wolałabym wypić). 

Chitchen Itza miała szesnaście boisk. Cobá miała dwa. I to małe. Chichen Itza wygrywa tę rundę.


Zachęta dla graczy.

A to właśnie jedna z sacbeob. Może teraz nie wyglądają imponująco, ale wyobraźcie sobie wysoką na 1-2 metry, szeroką na 4,5 metra kamienną drogę wygładzoną białym stiukiem. A niektóre sacbeob w Cobá były szerokie na 10 metrów! Nie wiem jak Wam, ale mnie się kręci w głowie.


Na koniec docieramy do Nochoch Mul i po raz pierwszy musimy dzielić Cobá z innymi. Nochol Mul to druga najwyższa piramida na Yukatanie i okropnie stroma. Jeszcze można na nią wchodzić, ale podejrzewam, że dni są policzone, archeolodzy już pewnie knują jakieś zepchnięcie.

No nie mogę na to zdjęcie za długo patrzeć, bo rzucę robotę w pizdu i pojadę mieszkać w dżungli i jeść potrawkę z kreta.


Badacze podejrzewają, że to Ah Muzen Cab, bóg pszczół. Ja podejrzewam, że to Ał Ałć, bóg upadków ze stromych piramid. Czy też raczej spadków. Kiedy robiłam to zdjęcie, na szczycie pojawił się piesek od sucharków, strasznie się ucieszył na nasz widok i zjadł kilka na zapas.

A teraz w dół. Kwiczałam na górze ze strachu tak długo, że mi przypaliło ramiona. Ale w końcu zeszłam, jak emerytka po lodowcu.

Niedaleko Cobá znajdują się trzy podziemne cenotes. Miśka poszła się dopytać czym się od siebie różnią. Wróciła: 'Jedno jest dobre do skakania do wody, drugie jest dobre dla rodzin z dziećmi. No to jedziemy do tego trzeciego!'. 

Do Multun Ha schodzi się jak do Wieliczki - drewnianymi schodami, które nigdy się nie kończą. To cenote jest okrągłe i bardzo głębokie (w niektórych miejscach nawet 17 m!), ale woda jest tak przejrzysta, że dno widać jak w wannie. Na sklepieniu hipnotyzująco odbija się tafla. Mogłabym tam w zawieszeniu trwać godzinami. Czytałam w internecie komentarz jakiejś pani, która skarżyła się, że Multun Ha jest przerażające i jak z horroru, i że natychmiast stamtąd wyszła. No i dobrze, więcej dla nas! Hmm, wiecie co... Multun Ha jest przerażające i jak z horroru, zdecydowanie tam nie jeźdźcie!

Tuesday, February 7, 2017

Okey-dokey, Dr. Jones! Hold on to your potatoes!


Większość Amerykanów ma w głowach jedną z dwóch wizji Meksyku:

1. Wizja z ekranów telewizorów, gdzie kartele narkotykowe toczą krwawe wojny, gdzie w piachu leżą ciała krótsze o głowę, gdzie ekipa El Chapo obmyśla co dalej, dokąd można ewentualnie pojechać po leki na receptę bez recepty albo seksszoł z osłem.

2. Wizja z folderów biur podróży, gdzie plaża z ciałem przy ciele, gdzie ręczniki jak łabędzie, gdzie drinki na bransoletkę, gdzie resort to wszechświat, gdzie ewentualnie można mieć romans z jakimś Carlosem, ale bardziej prawdopodobnie z Johnem.

Część pukała się w głowę ('to samobójstwo!'), część była entuzjastyczna ('a do którego resortu?'). Próbowałam tłumaczyć, ale oczy jak spodki. Status dziwaka został po raz kolejny utwierdzony. Może pokażę im zdjęcia. Albo może lepiej nie.

Dziś pierwszy z trzech tłustych postów z Meksyku: Tulum. W kolejnych częściach wystąpią ruiny miast Majów i wyspa Holbox. 

Z premedytacją przed wyjazdem o Jukatanie przeczytałam bardzo mało. Bo te wakacje miały być głównie po to, żebyśmy z trybu zombie przeszły w tryb bogini. A wiecie co się dzieje jak się czyta. Lista miejsc do zobaczenia puchnie, a potem jest nerwowe bieganie z wywalonym jęzorem, albo duszące wyrzuty sumienia. Zupełnie niekompatybilne z trybem docelowym. Jedno jednak przeczytałam, a mianowicie żeby nie szlajać się po zmroku samochodem po drogach.

Po nieprzespanej nocy, awanturze w wypożyczalni samochodów, odwołanym locie Miśki i kilkugodzinnym koczowaniu na lotnisku z nadzieją, że może przyleci którymś z kolejnych lotów (przyleciała), do Tulum dojechałyśmy całkiem ale to całkiem po zmroku i na pełnym wkurwie. No zupełnie nie jak boginie.

Tulum jest gdzieś w połowie drogi pomiędzy hipisiarską wioską, którą kiedyś było, a imprezownią, którą będzie kiedyś. Na głównej ulicy chaos, na bocznych uliczkach życie. Plaża piękna, z hipnotyzującą turkusową wodą i ruinami, które mieszają w głowie. Najlepsza wcześnie rano, przed okupacją. 

Tulum to epicentrum meksykańskiej rewolucji kulinarnej. Światowej klasy magicy, lokalne składniki z morza i z dżungli. Restauracji, w których z wrażenia opadają majtki jest coraz więcej, a tej wiosny do miasta wkracza nowy szeryf - ekipa kopenhaskiej Nomy otwiera w Tulum pop-up. $600 od głowy, ale biletów i tak już dawno nie ma, więc majtki bezpieczne.

Zwykli śmiertelnicy o zwykłych portfelach nie są jednak skazani na sucharkowe cierpienia. Zupa z krewetek, ciepłe tortille, guacamole, potwornie ostre salsy, sos mole, ser oaxaca. Nawet obiad, który przytwierdził mnie do kibla na dobę wspominam z łezką. I jeszcze piwo. I tequila ze skorpionem. 



Pierwszy posiłek. Podejrzliwie łypiemy na aqua fresca - dorwie nas klątwa Pakala czy nas nie dorwie? Pakal łaskawy. Kilka dni później, zaraz po tym jak ogłosiłam, że mam żelazny żołądek, zatrułam się starą krewetką. A w Lizbonie, zaraz po tym jak oznajmiłam, że zupełnie fantastycznie sobie bez języka radzimy, na stół wjechała cielęcina, którą niechcący zamówiłam. Strasznie bawi mnie, że za chełpienie się natychmiast dostaję z liścia.

Bardzo lubię te meksykańskie murki jak zupy na winie...

...i meksykańskie cipkowe Maryjki.

Smażalnia. W menu tylko to, co tego dnia złowione. Ceny dwie - za rybę surową i za rybę smażoną. Okropnie żałuję, że nigdy tam nie trafiłyśmy z miejscem w żołądku.

Dziwi mnie ta moda na płytki. I okna. I żaluzje. Słowo daję. Całkiem jakby cmentarze sponsorował jakiś dyskont budowlany.

Złap je za muszlę! Żarcik taki. 

A to nasze studio od zewnątrz. Właściciel Carlos buduje ściany ze starych butelek. Fantastyczny pomysł - produkują piękne światło i można z kibla świat podglądać przez denko.

A to szałas potu. Carlos zaprosił nas do udziału, bo przyjeżdżał do niego przyjaciel z Kanady, ale uznałyśmy, że aż tak bardzo przygód nie lubimy żeby tracić przytomność podczas nagiej ceremonii z obcymi facetami. To już chyba starość.

Zajawka ruin. W następnym odcinku będzie ich tyle, że mnie za drzwi wyrzucicie razem z tymi stertami kamieni.

Kiedy już się wypije całą wodę, można wrócić i miły pan rozłupie kokosa maczetą na pół i podważy miąższ...

...który można zjeść z ostrym sosem. Ha! Tej części się nie spodziewałam.

Słyszeliście o cenotes? To wypełnione wodą leje krasowe czyli dziury w ziemi, dziury pod ziemią, albo dziury pół na pół w i pod, w których można pływać (geologów uprasza się o wybaczenie). Na Jukatanie cenotes są na każdym kroku, niektóre jak oazy z dala od turystów i ich dzieci, niektóre jak parki rozrywki. Wybierajcie ostrożnie.