Monday, July 30, 2018

Yeah, well you know, your mom's tits, they're fake!


Kiedy jestem pilotem, to pilnuję GPSa i mapy, zabawiam anegdotami, wskazuję palcem każdego konia, no i dokumentację fotograficzną robię. Kiedy jestem kierowcą, wszyscy trochę tracą - prędkości emeryckie, darcie mordy, głupie numery (kilka dni temu ruszyłam ze skrzyżowania na wstecznym), konie przegapione, zdjęć z drogi brak.

A w drodze do Point Reyes jest co oglądać. Dwunastopasmowa autostrada zmienia się w   krętą dwupasmową drogę, z betonowego wjeżdża się w zielone, zasięg telefoniczny znika, pojawiają się krowy. Im bliżej celu, tym więcej zakrętów, krów i dziur w asfalcie. 


Widok na Drake's Beach, na której w 1579 roku wylądował Francis Drake, korsarz na usługach angielskiej królowej. Drake zrobił sobie tutaj przerwę w łupieniu miast Nowego Świata i napadaniu na hiszpańskie statki, i zaklepał Kalifornię dla Anglii. Skumał się też z plemieniem Coast Miwok, sprezentował mu odebraną Hiszpanom chińską porcelanę, naprawił statek, przybił mosiężną tablicę pamiątkową i odpłynął cwaniaczyć w Indonezji.

Ta pamiątkowa tablica nie dawała spokoju wielu amerykańskim historykom, ale nikt nie był tak sfiksowany na jej punkcie jak Herbert Eugene Bolton, wybitny profesor historii na UC Berkeley. Bolton niestrudzenie szukał tablicy przez całą swoją karierę i nękał studentów aby też jej szukali. Tak zaczyna się historia jednego z najbardziej spektakularnych fałszerstw w historii Stanów. 
Bo to było tak. Bolton należał do bractwa E Clampus Vitus (czyli w skrócie ECV) zrzeszającego historyków i pasjonatów historii, którzy w równym stopniu zajęci byli ochroną zabytków amerykańskiego Zachodu, co biesiadowaniem i pajacowaniem. W ramach żartu kilku członków bractwa postanowiło dać w końcu Boltonowi tablicę (a potem przyznać się do wszystkiego podczas zakrapianego zebrania).
Kupili kawałek mosiężnej blachy, wykuli w mniej tekst zgodny z opisami z dzienników Drake'a, wyklepali, wypalili żeby nadać jej patyny, wyklepali jeszcze raz, polali chemikaliami, wysmarowali ziemią, posypali popiołem, wypalili raz jeszcze i zakopali na jakiś czas w ziemi.  Dla draki na rewersie tablicę podpisali 'ECV' farbą świecącą w ultrafiolecie. A potem podrzucili ją w okolice Drake's Beach. Rok był 1933.

Tablicę znalazł kierowca bogatego bankiera, który przywiózł pracodawcę w te okolice na polowanie. Woził tablicę w bagażniku przez kilka tygodni, a potem wyrzucił ją przy drodze kilkadziesiąt kilometrów dalej. Trzy lata później znalazł ją sklepikarz, pokazał zaprzyjaźnionemu studentowi z UC Berkeley, a ten wysłał go natychmiast do profesora Boltona.
I tu zaczyna się część historii, którą należy czytać tylko jednym okiem, zza dłoni podtrzymującej czoło. Bolton bowiem, cały rozgorączkowany i posikany, natychmiast kazał uniwersytetowi odkupić tablicę na nieziemską sumę. A potem ogłosił publicznie, że jeden z największych skarbów w historii ludzkości został odnaleziony, a autentyczność tablicy nie ulega wątpliwości. Bractwo miało oczy jak spodki.
Sprawy poszły za daleko, żeby ECV przyznało się do żartu. Ale przez kilka kolejnych lat próbowało ono mniej lub bardziej delikatnie wyprowadzić Boltona z błędu, tak aby nie stracił on twarzy. Klapki na oczach Boltona trzymały się mocno. Tablica trafiła do podręczników historii.
Spełniony Bolton na szczęście zmarł zanim w latach siedemdziesiątych tablica została poddana nowoczesnym testom i prawda wyszła na jaw.

Amerykanie niemal całkiem wytłukli słonie morskie, ale powróciły one w końcu w latach siedemdziesiątych i od tego czasu ich populacja w Point Reyes ciągle rośnie. A co za tym idzie, populacja żarłaczy też. W marcu, szukając wielorybów, przypadkiem trafiliśmy z Lee na sezon rozrodczy słoni, zdjęcia jeszcze będą!

Kiedy wdrapywałyśmy się tutaj, przypomniał mi się Robin z Sherwood. Pamiętacie? To ta wersja Robin Hooda, w której występuje Michael Praed i jego grzywka. W czołówce z zamglonego wzgórza gapi się rogaty bóg. Z tego zamglonego wzgórza gapił się wielki jeleń.

Plaża Limantour. Wiatr to najgorszy element pogodowy. Kto ma włosy jak niemowlak, ten wie. Ja wiem, że deszcz, że śnieg, że lepkie upały, że kupa z nieba (tu link dla niedowiarków). Nigdy nie będę mieć kabrioletu, nigdy nie będę odgrywać sceny z Titanica, nigdy nie będę mieszkać tam, gdzie cały czas wieje. Wystawcie mnie na halny, będę wisieć w trzy dni.

Hostel w Point Reyes w XIX wieku był pionierską farmą mleczną, a w czasie II wojny światowej bazą wojskową. A teraz, razem z innymi kalifornijskimi placówkami HI (Hostelling International) pokazuje jak być świetną bazą wypadową dla wszystkich, nie tylko dwudziestokilkulatków z marskością wątroby.

Kiedy powiedziałam znajomym, że zabieram mamę do hostelu, uznali mnie za zwyrodnialca.

To jest mój ulubiony punkt widokowy w Point Reyes. Great Beach. Z góry wygląda niewinnie, ale to potwornie niebezpieczny odcinek wybrzeża. Kilkumetrowe fale, mgła i wiatr wiejący nawet (trzymajcie się za majtki) 214 km na godzinę. Zanim w 1870 roku Point Reyes doczekał się w końcu latarnii morskiej, przy Great Beach ciągle rozbijały się statki.

Tunel cyprysowy. Po drugiej stronie znajduje się budynek radia morskiego, które m.in. odbierało komunikaty w kodzie Morse'a nadawane z przepływających statków.

Plan miałam taki, że wrócimy wzdłuż wybrzeża i zahaczymy o punkt widokowy na Golden Gate. Och, jaka byłam naiwna. Wzdłuż wybrzeża wróciłyśmy, świetne burrito z knajpy w dawnej wieży ratowniczej wciągnęłyśmy, a potem dotarłyśmy do mostu i oczy zaszły mi krwią. Bo to wygląda tak. Jedziesz w górę, punkty widokowe są po lewej stronie. Więc musisz dojechać do końca drogi i zawrócić na rondzie. Teraz jedziesz w dół i polujesz na miejsce na jednym z kilku maleńkich parkingów. Trzydzieści samochodów przed tobą i trzydzieści za tobą robi to samo. Dojeżdżasz na sam dół, zawracasz, jedziesz do góry, zawracasz na rondzie, polujesz, zawracasz. Mama zrobiła zdjęcie z samochodu, pojechałyśmy do domu. W ramach nagrody pocieszenia zdjęcia mostu z naszej objazdówki sto lat temu (tutaj).

Jelly Bus. Jeden odnowiony szkolny autobus. $950 za cztery weekendowe godziny. W cenie absolutnie nic, oprócz samego autobusu. Pomysł życia, interes życia.

Relacja z Alcatraz już była (tutaj), więc się nie będę wygłupiać. Na wyspie nic się nie zmieniło, oprócz tego, że zniknęła super ciekawa moim zdaniem wystawa o więziennym jadłospisie. No ale ja myślę tylko o jedzeniu.

Co roku w czerwcu z promu przy Alcatraz wyskakuje 2000 osób i płynie do San Francisco. Tak zaczyna się jeden z najważniejszych triathlonów na świecie. Tutaj zdjęcie z tego roku. Do tej pory wszyscy dopłynęli ze wszystkimi kończynami.


Monday, July 9, 2018

Edward is a useless old steam pot.


Jak już wspominałam tutaj, Lee kazał mi pisać krótsze posty, a już napewno zamieszczać mniej zdjęć. Trudna sprawa, ale tym razem z pomocą przybyła mama notorycznie zamykając oczy na zdjęciach i automatycznie skracając relację. Dzięki, mamo!

Przyjazd mamy i wyjazd Lee zazębiały się o jeden dzień, więc Lee zdążył mamę oprowadzić po kampusie UC Berkeley (czyli Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley), który w Polsce głównie znany jest z tego, że przez lata uczył tu Miłosz, a na świecie głównie z ogromnych protestów w latach 60-tych przeciwko wojnie w Wietnamie i z ruchu hippisowskiego. Protesty i zamieszki nadal regularnie przetaczają się przez uniwersytet i miasto, ale UC Berkeley zdecydowanie złagodniał. 

UC Berkeley nie byłby tym czym jest gdyby nie dur brzuszny. A to było tak. Rodzina amerykańskiego potentata Lelanda Stanforda podróżowała po Europie, gdzie nastoletni Leland Junior zachorował na tyfus i zmarł. Stanfordowie wrócili do Stanów i żeby upamiętnić syna, wydali fortunę na ufundowanie w 1891 roku Uniwersytetu Stanforda. Weszło to na ambicję rywalom Stanfordów, Hearstom. W Berkeley funkcjonował już świeżo opierzony UC Berkeley, wystarczyło go teraz przerobić na światowej klasy uniwersytet.

Misja zakończona sukcesem - do tej pory UC Berkeley wyprodukował 104 laureatów nagrody Nobla, 14 laureatów Pulitzera, 20 laureatów Oscarów i 207 medalistów olimpijskich. W obecnej kadrze jest ośmiu noblistów.

Hearstowie zatrudnili słynnych amerykańskich architektów wykształconych w paryskiej École des Beaux-Arts. Styl Beaux-Arts, czyli francuski neoklasycyzm z elementami gotyku i renesansu dominuje więc na kampusie. Ale jeśli chcecie zobaczyć efekt prawdziwie mokrych snów Hearsta, to koniecznie obejrzyjcie zdjęcia zamku, który wybudował i do którego przeniósł całe pokoje pałacowe z Europy.

Jesteśmy w lesie? Nie, to nadal kampus. Są tu drzewa starsze niż uniwersytet, egzotyczne okazy, które pozostały po istniejącym tu kiedyś ogrodzie botanicznym, oraz cała masa drzew zasadzonych przez uniwersyteckich ogrodników.


Uniwersytet kocha swoje drzewa. Ważne okazy zagrożone przez przebudowę kampusu ratuje się na dwa sposoby: albo się je wykopuje i przenosi (jak ważącą 19 ton brzostownicę japońską), albo się buduje wokół nich (jak wokół jedynego w regionie mongolskiego dębu).


Hilgard Hall. W tych starych murach prowadzone są badania w bardzo aktualnych dziedzinach: globalnego ocieplenia, odnawialnych źródeł energii, bioróżnorodności i odpowiedzialnego zarządzania ekosystemami. Kalifornia jest najbardziej progresywnym ekologicznie stanem w dużym stopniu dzięki pracy naukowców z UC Berkeley. Przerywam słodkopierdzenie żeby dla równowagi dodać, że bombę atomową i bombę wodorową też budowali tutejsi naukowcy.

Wieża Sather czyli Campanile to symbol uniwersytetu. Zewsząd ją widać, wszystko z niej widać. To trzecia najwyższa na świecie dzwonnica z zegarem, lub też wieża zegarowa z dzwonem. A raczej z zespołem dzwonów, bo tutejszy carillon ma ich aż 61. Uniwersytet uczy gry na carillonie, wspomaga kampanologiczne programy edukacyjne, a trzy razy dziennie uniwersyteccy muzycy wjeżdżają windą na górę i grają mini koncert. Hejnaliści krakowscy pewnie daliby się pokroić się za tę windę.

 W wieży uniwersytet trzyma... kolekcję skamieniałości. Bo klimat jest właściwy.

Takie efekty specjalne to na kampusie normalka - ogrzewany jest on parą. Mało, oświetlany jest też energią wyprodukowaną dzięki parze.

Senior Hall, czyli budynek tajnego stowarzyszenia studentów. Spotkania odbywają się tutaj od 1906 roku. Wewnątrz budynku, oprócz dużego pokoju spotkań, mieści się ukryte pomieszczenie stowarzyszenia, do którego prowadzą zamaskowane drzwi. Dałabym się pokroić żeby tam wejść. Może Lee powinien zostać członkiem. Albo najlepiej klucznikiem.

Wzgórza w Berkeley. Dziesięć minut wspinaczki i widoki na trzy miasta, Alcatraz i most Golden Gate. No chyba, że nad San Francisco jest akurat mgła. Akurat była.

Oglądacie mecze NBA? Od czterech latach w finałach spotykają się te same dwie drużyny: Cleveland Cavaliers i Golden State Warriors. Warriors to drużyna z Oakland, więc od czasu przeprowadzki do Kalifornii profesjonalna liga zdecydowanie bardziej mnie interesuje. Akurat trwały finały, więc zaciągnęliśmy mamę do Sideshow Kitchen na mecz, lane piwo, i tacos. Sideshow karmi dobrze, sadza na zewnątrz, ma wspólne stoły, pozwala ciupać w piłkarzyki i cornhole, i wpuszcza z psami.


A tu maminek torturowany jest bekonem i kurczakiem od najlepszego wegańskiego rzeźnika na świecie, The Butcher's Son (z zapasem ich bekonu latam do Bostonu i zawsze wzbudzam na lotnisku podejrzenia). Nie miałyśmy zdrowia polować na stolik (w weekendy trzeba ostro przepychać się z konkurencją, bo to system zupełnie nieregulowany), więc uciekłyśmy na ławkę. Na szczęście od tego czasu Butcher's Son w końcu przeniósł się do większego lokalu.


Jakoś nie mogę uwierzyć, że zdjęcia z wulkanicznego rezerwatu nigdy się na blogu nie pojawiły (no oprócz tych!), bo jeżdżę tam często oczyścić głowę. Nasz wulkan jest nieczynny i bardzo stary, ale ma za to kilka labiryntów pokoju (witamy w Kalifornii!) i świetne widoki.


Tutaj mama duma na wulkanie i jeszcze nie wie, że za kilka dni poleci na Hawaje na wulkan z prawdziwego zdarzenia. 

Monday, July 2, 2018

A two-headed pile of meat on a crash course with the cosmic dump. Czyli Hoi An poza murami starego miasta.


Ta długa przerwa była zupełnie nieplanowana, ale polecieliśmy na praco-wakacje do Montany i całkiem przepadliśmy. Zgadnijcie kto słucha teraz country i przegląda ogłoszenia o ziemi na sprzedaż w Montanie? Podpowiem, że to nie Lee, bo Lee słucha go od czasów kiedy jeździł gratem, w którym działała tylko jedna stacja, country właśnie.

A zaraz potem w odwiedziny przyleciała mama. Przez dwa tygodnie przeciągałam ją po Kalifornii, a tydzień po Hawajach. To była niespodzianka, a mama jest oblatana w internetach, więc musiałam trzymać gębę na kłódkę.

No ale już jestem, mam i foty, i historie, i święty spokój, bo Lee bawi na ukraińsko-polskich występach. "I will miss you" - powiedziałam mu na pożegnanie. "I would too" - odpowiedział Lee.

Dzisiaj wracamy do Wietnamu, ale potem się pewnie zrobi niechronologicznie i będę musiała nerw(icę natręctw)y uspokajać melisą.


Quan Chay Dam to azyl dla wege podróżników zmęczonych dopytywaniem czy w zupie aby napewno nie pływa jakiś gnat i zastanawiających się czy od glutaminianu sodu nie wyrośnie im druga głowa. Tutaj wszystko jest wegańskie i bez ulepszaczy. 

Wiem, że niby-mięso nie jest dla wszystkich, ale ja akurat kocham miłością beznadziejną wszelkie sojowe parówki, boczki, szynki i kurczaki. Tutaj między innymi skrzydełka (w roli kości trawa cytrynowa) i báhn bao czyli nadziewane buły gotowane na parze. Boże, jak ja tęsknię za knedlikami i kluskami na parze.

Mrożona kawa kokosowa w Phin Coffee.

Nasz pierwszy pensjonat to była porażka. Ciemno, głośno, brudno. Nie mogłyśmy się zdecydować, czy zostać i złorzeczyć, czy wykłócać się o anulowanie rezerwacji, ale na szczęście odkryłyśmy ogromne ilości pleśni, więc nie było o czym gadać. Po jednej nocy i tupnięciu nogą ewakuowałyśmy się do fantastycznego pensjonatu dalej od starego miasta. Jasno, cicho, czysto.

Dużo miejsca wewnątrz, dużo na zewnątrz. Dobre śniadania i darmowe rowery. W razie czego, bardzo Camellia Flavor Villa polecam i całą dzielnicę Tân An również - blisko do wszystkiego, żadnych imprezowni.

Omlet i kawa z pensjonatu, plus owoce z targu. Po raz pierwszy jadłam pitaję, w smaku straszne nudy.

Prowadzone przez nasze żołądki postanowiłyśmy iść tam gdzie będzie tłocznie. I tak odkryłyśmy zupełnie niepozorną, Tâm Quang Minh, która okazała się być wegańskim bufetem. 

Jedzenie równie dobre co w Quan Chay Dam tylko po co ten cholerny styropian!

Te ukatrupione ceramiczne konie... Już wyjaśniałam jaką mam do nich słabość. Ręce robiły mi się lepkie, ale nie chciałam ryzykować zemsty bóstw.

W Hội An na każdym kroku coś się suszy, przeważnie na płachtach położonych bezpośrednio na ziemi, w kurzu i spalinach motorów. A to warzywa, a to przyprawy, a to ryby, a to skorupy kokosów.

W mieście są dwie wegetariańskie restauracje Minh Hien, obie uwielbiane za przednie jedzenie, dobrą obsługę i tanie lane piwo. W Minh Hien 1 jadłyśmy sałatkę z zielonej papai. Wiecie, że niedojrzała papaja działa poronnie? Tylko nie mówcie PIS-owi.

Jedno z dwóch dań, z których słynie Hội An: bánh bao bánh vạc, czyli pierożki biała róża. Bardzo cienkie ryżowe ciasto częściowe nadziane jest mielonymi krewetkami (tutaj wersja wegetariańska). Częściowo, bo w tym właśnie jest cały myk żeby nadzienie nieco ze środka pierożka wystawało. Najlepiej proces ręcznego wyrabiania bánh bao báhn vạc pokazuje ten stary francuski filmik. Ugotowane na parze pierożki podawane są z chrupiącym smażonym czosnkiem i sosem do maczania.

To drugie słynne danie to cao lầu - zanurzony w aromatycznym bulionie podobny do udonu makaron z wieprzowiną (tutaj udawaną), sałatą, ziołami i smażonymi wontonami. Podobno makaron do cao lầu wyrabia się z wody z jednej konkretnej studni w mieście i gotuje się go w wodzie z dodatkiem ługu z popiołu drzewa z jednej konkretnej wyspy, w co zupełnie nie wierzę. No za stara jestem na takie bajery, ale makaron wciągnęłam. 

Poszłyśmy też sprawdzić co słychać w Minh Hien 2.

Spróbowałyśmy sałatki z kwiatów bananowca. I znowu przeczyściłyśmy macice sałatką z zielonej papai. Pożarłyśmy też z klasą bánh xèo, czyli kurkumowego naleśnika, bo w międzyczasie ktoś nas nauczył jak to robić prawidłowo. Mianowicie: kawałki naleśnika, sałatę i zioła zawija się w arkusze papieru ryżowego używając jedynie pałeczek. Papier ryżowy czeka pod miseczką z sosem.

Przygotowania do Tết, czyli wietnamskiego Nowego Roku. Przed każdym domem, sklepem i urzędem ląduje ołtarzyk dla przodków. Ten musi być dla przodków, którzy lubili flaki. A swoją drogą, za flaki bez flaka też dałabym się posiekać. 

No to jeszcze pokażę Wam trochę ulicznego żarcia. Bánh mì, czyli po phở chyba najbardziej popularny produkt eksportowy wietnamskiej kuchni. Bánh mì to bękarcia krótka bagietka nadziana mięsem i dodatkami. Niestety nie trafiłam na godne uwagi bezmięsne wersje.

Bánh tráng nưởng to bardzo popularna w południowym Wietnamie przekąska, nazywana często wietnamską pizzą. To arkusz papieru ryżowego pokryty na przykład roztrzepanym jajkiem przepiórczym, suszonymi krewetkami, szczypiorem i majonezem. 

Kurze nóżki z trawą cytrynową, chili i kumkwatami.


To na zakończenie wyznam Wam, że naczytałyśmy się jak fantastyczne są restauracje na starym mieście i zaczęłyśmy się zastanawiać, czy aby nie przegapiamy czegoś może jedząc wyłącznie na ulicy i w tanich knajpach. Wybrałyśmy więc restaurację ze świetnymi recenzjami, zjadłyśmy tam najgorszy posiłek całych wakacji, zapłaciłyśmy krocie, a potem wręczono nam tableta, który bez naszej zgody zamieścił w naszym imieniu pięciogwiazdkową recenzję. Tajemnica świetnych recenzji rozwiązana. Głupota wyleczona.