Saturday, May 28, 2016

He's in show business now as the human pretzel.


Czy Was też kręci wizja utopijnych społeczeństw? Mnie kręci od zawsze. Może dlatego, ku zgrozie rodziców, jako dziecko byłam wielką fanką komunizmu i wielkich blokowisk, których potwornie zazdrościłam innym dzieciakom. Może dlatego łaskocze mnie Nowa Huta i plany naszego przyjaciela, który zamierza zamieszkać w kanadyjskiej komunie. Może dlatego marzę o grupie ludzi wolnych zawodów, którzy wprowadzą w rotację swoje domu i mieszkania. Wiosna i lato na francuskiej wsi, jesień i zima na meksykańskim wybrzeżu. Podlewajcie kaktusy i pokarmiajcie zaczyn na chleb. Acha, i dajcie znać jakby jakiś niedajbożeoficjalny list przyszedł!

Walt też miał wizję. Wizję utopijnego miasta, podążającego za najnowszymi teoriami i wykorzystującego najnowsze technologie. Po jego śmierci, zarząd Disney World zdecydował jednak, że nie chce bawić się w miasto. I tak powstał Epcot, który celebruje technologiczne innowacje i kulturę różnych nacji, a tak naprawdę jest wykapaną wystawą światową. Wokół jeziora leży 11 państw. To mapa nakreślona przez szaleńca. Obok Meksyku, Norwegia. Obok Norwegii, Chiny. Potem Niemcy, Włochy, Stany, Japonia, Maroko, Francja, Wielka Brytania i Kanada.

Każde państwo reprezentowane jest przez charakterystyczną dla niego architekturę, restauracje, sklepy, wystawy, oraz... pracowników tylko i wyłącznie z tego kraju. Pracy w Polsce nie ma, bo Polska nie istnieje (oburzenie!), ale za to, jeśli Wasza uczelnia współpracuje z amerykańskimi szkołami, to możecie załapać się na Program Wymiany Akademickiej!

O Epcot usłyszałam po raz pierwszy kilka tygodni przed wylotem na Florydę i miałam czarne wizje tego, czego tam doświadczę. Folkloryzm! No tak. Stereotypy! No tak. Makieta! No raczej. Ale tak jak (zupełnie niespodziewanie) uwiodło mnie Vegas (albo raczej poderwało, uwiodło sugeruje jakiś stopień finezji), tak samo uwiódł mnie Disney World. Nie wiem, czy się jeszcze zobaczymy, ale tego romansu nie żałuję ani trochę.


W Norwegii najbardziej ekscytujący był precel.

W Japonii pożarłyśmy obiad.

W Niemczech degustowałyśmy piwo.

Maroko. Ani trochę nie widać, że to tektura i styropian, tudzież inne wiórosklejki.


Sunday, May 22, 2016

His bug eyes spy every crime buzz buzz.

Względnie zachowane wszystkie klepki uważam za wielki sukces. Bo ostatnie trzy tygodnie powinny były pozostawić nas w stanie bezklepkowym.

Wylatujemy z Krakowa. Kanapka z margaryną i dwoma plasterkami ogórka. Lufthansa nie rozpieszcza. Legend. Everybody’s hardy for Hardy.

Boston. Tydzień w biurze. Piwo z zaprzyjaźnionym strażakiem. Obiady z dziewczynami z pracy. Kłócimy się z Lee o wycieraczki. Jeden telefon zmienia wszystko. Odszedł On.

Ciężka droga do Baltimore w dwa samochody. Rzucamy się w objęcia przyjaciół. Najlepsza terapia. Idziemy odwiedzić nasze ulubione meble i pamiątki ukryte w piwnicy. Wszystko pożarte przez pleśń. Dwa dni w maskach, może coś uratujemy. Nie bardzo. Rano odkrywam mrowisko w laptopie. Godzinami niechętnie morduję.

Czyli jednak musimy zabrać graty. Wypożyczamy ciężarówkę. Portfel płacze łzami z drobniaków. Mechanik imieniem Jihad pomaga nam załadować samochód na ciągniętą za nami lawetę. Przed nami 4500 kilometrów. 

Dzień 1. Maryland, Pensylwania, Ohio, Indiana, Illinois. Ale nuda. Kiedy dojeżdżamy do hotelu, jest już piątek trzynastego. Utykamy na parkingu. W histerycznych próbach uwolnienia się rozjeżdżamy wymanikiurowany trawnik. Nie ma mocnych, musimy zdjąć i samochód, i lawetę. 

Dzień 2. Illinois, Iowa, Nebraska. Strasznie leje, strasznie wieje. Wiatr spycha nas z pasa na pas. Pół żywi docieramy do hotelu. Hotel jest pet-friendly, ale kotów nie przyjmuje. Przemycamy kota. Pościel pełna włosów z klaty. Idziemy naskarżyć. Dostajemy lepszy pokój.

Dzień 3. Nebraska, Wyoming, Utah. W Wyoming po raz pierwszy wyjmuję aparat. Ale widoki! ‘Fuck me in my monkey!’ - wykrzykuje zdumiony Lee. Klockowe góry, konie, nieprzyzwoicie niebieskie niebo okłada po pysku nieprzyzwoicie zielone pastwiska. Gdzie ci kowboje. I rodea. Wrócę tutaj na wakacje.

Dzień 4. Nevada, Kalifornia. O szóstej rano kawa w kasynie pełnym zombi z poprzedniej nocy. Góry, góry, góry. Wyścig z czasem. Nawet widok na zatokę już nie robi na nas wrażenia. Utykamy w korkach. W końcu Berkeley. 

Do samoobsługowego magazynu jak z filmów Saw docieramy godzinę przed zamknięciem. Z ciężarówki do windy, z windy na wózek, z wózka do składziku. 

Musimy oddać ciężarówkę. Jadę potwornie zakurzonym po pustyni samochodem i nic nie widzę. Dojeżdżamy do wypożyczalni. Dawno zamknięta, ale gdzieś ma być skrzynka na klucz. Nie ma. W końcu jest. Otwarta na oścież. Co teraz. Dobijamy się do zamkniętego sklepu budowlanego, menadżerowi wciskamy klucz. Mówi, że zwróci w naszym imieniu. 

Po piwo, po żarcie, dom. Karmię kota i natychmiast tracę przytomność. Rano muszę pracować, więc Lee dzwoni zainstalować internet. Zasypia w trakcie rozmowy z biurem obsługi klienta. Napisy końcowe.

Kabelek do aparatu utknął gdzieś w rupieciach, więc dzisiejsze zdjęcia sponsoruje mój średniowieczny telefon. Oraz literka K. Jak w końcu, kurde, Kalifornia!


Cyrk zaraz wyruszy z Baltimore. 

Rano mieszczuch odkrywa egzotyczny widok z hotelowego okna.

Przejechaliśmy w poprzek kontynentu, widzieliśmy jednego autostopowicza.

Nie możemy zaprzeczyć, Nebrasko.