Wednesday, September 27, 2017

She lunched on papaya poo poo or mango mu mu or some other fruity foo foo bursting with overripe tropical vowels.


Niektórych miejsc się nie wybiera, niektóre miejsca się przydarzają. 'Yukon happens' - tłumaczyli nam Kanadyjczycy. 'Alaska happens' - słyszeliśmy w Talkeetnie. Jestem przekonana, że Isla Holbox też po prostu 'happens'. Na wyspie wszyscy są skądinąd. Meksykanie, Hiszpanie, Argentyńczycy. Przyjeżdżają i wpadają. Zakładają knajpy, uczą jogi, organizują wycieczki łodziami.

Isla Holbox ledwie wystaje z Zatoki Meksykańskiej. Od lądu dzieli ją dziesięciokilometrowa przeprawa promem pasażerskim. Jest też prom samochodowy, którym przypływają samochody dostawcze - z warzywami, piwem, worami kukurydzianej mąki, butlami gazu. Poza ich wizytami na wyspie nie ma aut. Ani asfaltu.



Pierwszego dnia nie byłam do wyspy przekonana. Po potwornej nocy w Cancún (boże, co za kloaka), trzech godzinach w autobusie i przeprawie promowej w końcu dotarłyśmy. Natychmiast zaczęło lać, a o umówionej godzinie pod adresem Airbnb nikt na nas nie czekał. No, ale na wyspach, jak to na wyspach, rzeczy dzieją się wtedy, kiedy się dzieją. Lekcja pokory zaliczona.

Sztorm trwał jeden dzień, ale lokalsi zameldowali nam, że w sezonie huraganów często się po prostu ewakuują. Nic dziwnego, bo wyspa leży zaledwie metr (!) nad poziomem morza.

Ceviches la Chingada. W dowolnym tłumaczeniu (zatkajcie uszy), Pierdolone Ceviche. A ceviche to rzecz jasna surowe ryby lub owoce morza krótko marynowane w soku z cytrusów. Cztery stoliki, bar przykryty ceratą. Piwo czasem jest, a czasem nie. W menu ryby również w formie tacos i paluszków. Rano rybacy przytaszczają je z łodzi. Och, dobre to były wizyty. O  ich diabelskiej salsie z papryczek habanero myślę do dzisiaj.

Pierwszego dnia w la Chingada jesteś gościem, drugiego kumplem, a trzeciego myjesz po sobie talerz. Wiem, że kiedy wrócę na Holbox, to przywlokę ze sobą wiartarkę. Bo przydałaby się właścicielom, a na wyspie z narzędziami jest krucho.

Plaże na Holbox zalatują nieco siarką wydzielaną przez wyrzucone na brzeg wodorosty. Turyści oburzają się, że nie są one z plaż grabione, ale zgodnie z prawem nie można ich usuwać. Holbox desperacko próbuje bowiem powstrzymać erozję, którą powodują doroczne huragany. Wodorosty nieco w tym pomagają. Niestety, Holbox zalatuje nie tylko nimi. Szamba na wyspie nie nadążają za rosnącą popularnością wyspy i coraz częściej klocki wypływają na paradę morską ku zdumieniu turystów i przerażeniu miejscowych. Rząd stanowy nie reaguje. Ten znak ('nasza kultura to brudy') to symbol frustracji mieszkańców.

Odkryłyśmy dziką plażę pełną skarbów - skrzypłoczy (powyżej), robaczników (zobaczcie tutaj), krabów pustelników i patyków z naroślami z muszli. Tryb Gerald Durrell: włączony.

Grupa Jezusów.

La Tortilleria - hiszpańskie tortille, penkejki (chyba nigdy się nie polubimy), kawa, wifi. 


El Hornito Argento. Błogosławiona pizza kiedy ryba wychodzi uszami! 

Nic się nie marnuje. Płot z korzeni drzew.

Rybołówstwo to nadal podstawa miejscowej gospodarki, ale turystyka dzielnie je ściga, pomimo parad pływających klocków.

Chaya to taki szpinak na sterydach (zresztą nazywana jest często el àrbol espinaca - szpinakiem drzewiastym), wyładowany po brzegi potasem, żelazem i wapnem. Majowie używali jej również w celach leczniczych, bo pomaga chyba na wszystko poza śmiercią. W restauracjach podaje się ją najczęściej w omletach i jajecznicach, oraz jako aqua fresca (powyżej). Ale! Okazuje się, że surowa chaya jest trująca, bo zawiera cyjanek. Mam nadzieję, że nas wyleczyła zaraz po tym, jak nas zatruła.

Jemu pewnie też podali surową chayę.

Mafia parówkowa.


Płot z liści. Aż mi głupio, że my nic z naszych nie robimy. 

Wędrówki płycizną.

Nasza miejscówka. Hamak i miejsce do siedzenia na zewnątrz to dokładnie to, czego mi w życiu brakuje. 

Do Holbox można dolecieć powietrzną taksówką z okolicznych miast. Kusząca opcja jeśli oznacza to, że nie trzeba w Cancun spać. A fuj. 


Jeszcze się zobaczymy. Pamela, I will wait for you!