Tuesday, March 27, 2018

I want to explode in a karaoke supernova.


Od powrotu z meksykańskiej wyspy Holbox ciągle łapię się na szukaniu biletów do rzeżączkowego Cancun. Od powrotu z Etiopii zawsze rozglądam się za pracą w Addis Ababa, rozważałam już nawet Departament Stanu i dopiero Trump wybił mi ten pomysł ze łba. Od powrotu z Nowej Zelandii przekonuję Lee, że powinien zostać profesorem na uniwersytecie w Auckland. 

W pełni byłam więc przygotowana na to, że po powrocie z Wietnamu będzie tak samo. Nie jest. Podobało mi się w Wietnamie, ale zupełnie nie straciłam dla niego głowy.

Po pierwsze, chaos. Wietnamskie miasta są przeludnione, głośne i zewsząd naciera rzeka samochodów i skuterów, z prądem i pod prąd. Ciężko w Wietnamie być pieszym, nawet na chodnikach nie jest się bezpiecznym, a przekraczanie ulicy jest zawsze bólem w tyłku i krokiem z stronę zawału. 

Po drugie, zanieczyszczenie. W Sajgonie ląduje się jak w Kairze albo Krakowie, czyli jak w popielniczce. Za koszmarnie zanieczyszczone powietrze odpowiedzialne są spaliny i wyziewy przemysłowe i lepiej szybko nie będzie - każdego dnia w mieście rejestrowanych jest 140 nowych samochodów i 750 nowych skuterów, a w Wietnamie fabryki otwierają międzynarodowe koncerny wypędzone przepisami z innych miejsc. Wietnam oszalał na punkcie jednorazowych opakowań i jest jednym z pięciu największych źródeł plastikowych śmieci w oceanach. A jakość wody w rzekach i rurociągach to osobny temat, komu herbaty z arszenikiem?

Po trzecie, jedzenie. Wiem, wiem! Ja też lubię wietnamską kuchnię, z phở na czele. Ale mam ogromny problem z glutaminianem sodu i cukrem, które łyżkami sypane są do wszystkiego. Niesłodzona kawa to po prostu mniej słodzona kawa. Raz znalazłyśmy cukier na dnie świeżo otwartych dla nas kokosów. You're welcome! Po kilku dniach maltretowania nas obu ciągłymi poszukiwaniami wegańskich opcji, poddałam się i zaczęłam jeść owoce morza, a wkrótce miałam zupełnie dość wietnamskiego żarcia. A jak nie kocham jedzenia, to nie kocham kraju, proste.

Po czwarte, karaoke. W Wietnamie zestaw do karaoke jest na wyposażeniu każdego domu. I baru. Śpiewa się na targowiskach, w parkach, w sklepach z elektroniką, na parkingach. Zawsze, ale to zawsze na cały regulator, od szóstej rano do dziesiątej wieczorem. Śpiewają wszyscy, śpiewać nie potrafi nikt.

Niezbędny zestaw na wyjazd do Wietnamu: melisa do przekraczania ulic, maska przeciwpyłowa, insulina, zatyczki do uszu.

No to skoro już ustaliliśmy, że z tej randki nie będzie gorącego romansu, chodźcie zobaczyć zdjęcia z Sajgonu.



Sajgon był Sajgonem do czasu upadku miasta i całego Wietnamu Południowego. Władzę przejęli komuniści z Północy, którzy miasto nazwali na cześć przywódcy Hồ Chí Minh, czyli wujka Hồ (na portrecie powyżej). Hồ Chí Minh to była niezwykła postać, ale mój ulubiony kąsek to to, że partia nadal wtłacza narodowi do głowy bzdurę, że (wbrew temu co mówią biografowie i historycy), wujek Hồ przeżył całe życie w celibacie, a jego jedyną miłością była rewolucja.

W południe kto nie drzemie, ten gapa.

Wegetariańska restauracja Thiện Duyên. Ph i nasze pierwsze bánh xèo, czyli kurkumowy naleśnik. Nadziany jest warzywami, kiełkami i wędzonym tofu.

Ominęłyśmy skrupulatnie wszystkie sajgońskie atrakcje turystyczne i poległyśmy dopiero tutaj. A to było tak. Na 49-tym piętrze tego budynku znajduje się płatny taras widokowy, a przy wejściu tłoczą się autokary i morze ludzi z plecakami do przodu. Ale trzy piętra wyżej mieści się bar z takimi samymi widokami oraz przesłodzonymi drinkami typu fantazja przedszkolaka. Zatem do baru! Klienci są w drodze przekazywani z rąk do rąk przez panie z krótkofalówkami, wsadzani do jednej windy z przyciśniętym odpowiednim guzikiem, odbierani i wsadzani do kolejnej. Albo w tym budynku dzieją się jakieś bardzo tajne interesy, albo myślą, że obcokrajowcy są zupełnymi cymbałami, których nie można spuścić z oka, bo zaraz się zgubią. Bar był pustawy, przy stolikach sami Wietnamczycy. Przylepione do przeszklonych ścian z 360-stopniowym widokiem na miasto wznosiłyśmy toast na cześć naszego geniuszu, kiedy nagle wlało się stu niemieckich turystów. No przegrana na całego.

Lądowisko dla śmigłowców.

Ten budynek zwrócił moją uwagę kiedy oglądałyśmy miasto z góry. Akurat koło niego przechodziłyśmy kiedy zaczęło lać. Wchodzi się do niego niepozorną bramą zastawioną skuterami, a potem trzeba się wspiąć obskurnymi schodami. Trochę nie wiadomo czy za rogiem będzie coś dobrego, czy tylko kosa w żebra.

Jednak coś dobrego.

Każde odrapane piętro kryje kilka lokali - butiki, restauracje, kawiarnie, seks szopy. 

Typowa wietnamska kawiarka. To jest niezły patent i zastanawiam się czy kawę zbożową dałoby się tak parzyć. Muszę spróbować, bo wróciłam z kawiarką, ale kawa robi ze mnie roztrzęsioną, przestraszoną galaretę.

Taras na dachu naszego Airbnb. Mieszkałyśmy w świetnej części miasta, ale nasz dom ukryty był w labiryncie spokojnych alejek. Trzy minuty od fantastycznego spa i od świetnej restauracji, która serwuje zaledwie dwa dania, ale jakie! Ta restauracja to jest w ogóle jakaś tajemnica wiary, bo jadłyśmy tam dwa razy, ale nie zachowały się z tego żadne sensowne zdjęcia. Jeśli jeszcze kiedyś będę przejazdem w Saigonie, do prosto z lotniska jadę na masaż i na smażone krokiety z krabem.

Część wspólna. Nasza hostka jest scenarzystką i ma myk do urządzania wnętrz. Do Saigonu doleciałam wypluta w środku nocy. Na lotnisku czekał na mnie miły pan kierowca (w zastępstwie męża hostki), a w domu świeżo otwarty kokos. Airbnb rządzi. Jeśli jeszcze jakimś cudem nie macie konta, to wskakujcie przez tego linka. Dostaniecie $40 kredytu (a nie $30 przewidywane przez Airbnb dla polskich kont).

O mamo.

Jeśli będziecie w Sajgonie, to darujcie sobie turystyczny Bến Thành i idźcie na Tân Định. To prawdziwy funkcjonujący targ.

'Zobacz, Tadeusz już za szybą.'

Cipkowy kościół Tân Định. W środku też jest różowy!

Największy błąd popełniony w Sajgonie: zostawienie wiklinowych zakupów na później. Do Sajgonu wracałyśmy na sam koniec wakacji i nie przewidziałyśmy, że wszystko będzie jeszcze zamknięte po Nowym Roku. Rozpacz.

Ostatnie dwie noce w Sajgonie ledwie pamiętam. Mam z nich to jedno zdjęcie. Mieszkałyśmy naprzeciwko gwałcącego sumienie zoo, gdzie zwierzęta w dzień trzymane są na łańcuchach w pełnym słońcu, a w nocy w ciasnych boksach (w tym białym sześcianie jest słoń, który ledwie jest w stanie się obrócić). Z domu napływały złe wiadomości, beczałam na stole do masażu, karaoke wyło do nocy, miałam ochotę spaść z dziewiątego piętra na głośnik. 

No, to tym pozytywnym akcentem... Następnym razem będę nadawać o Hoi An.