Friday, September 30, 2016

So let me get this right: they defrosted you just so you could lasso my piddly ass?

Wróciłam kilka dni temu z mojej regularnej pielgrzymki do bostońskiego biura. Wylot z lotniska o wdzięcznej nazwie Mineta był jej najbardziej ekscytującym momentem.

Z Bostonu przywiozłam:

Pierwszą zmienioną pieluchę. Doświadczenie, znaczy się. Nie brudną pieluchę w podręcznym. Pilnowałam przez kilka godzin siostrzeńców i udało mi się ich ani nie zgubić, ani nie zepsuć. Sukces.

Rozłupany łeb. W stanie porannego delirium (w Bostonie wstaję o wyżymającej duszę godzinie 2:30 rano kalifornijskiego czasu) przywaliłam w drzwi samochodu tak precyzyjnie, że rozcięłam brew przez sam środek. Mam nadzieję, że polubię się ze stylówką na wczesną Edytę Bartosiewicz. 

Sposób na godziny szczytu w metrze. Wystarczy trochę lodu i dużo krwi, i zaraz w zapchanym wagonie robi się miejsce. Magia!

Olej do głowy. O rety, ile mil lotniczych namarnowałam w życiu. Dzięki pomocy mojego kolegi Stevena już żadna mila mi się nie wywinie.

Grypo-ebolę z efektami specjalnymi jak z niskobudżetowego horroru. Wschodnie Wybrzeże mi szkodzi!

Kalifornijski neofityzm. Jak to mnie Boston zachwyca, kiedy już mnie nie zachwyca. Okrutnie tęskniłam za pogodą, jedzeniem i chłopakami.


No to trochę analogowych zdjęć z Kalifornii. I dwa z naszego lotu z Europy. Zahaczyliśmy tylko o skrawek Grenlandii, nie poszpiegowaliśmy tym razem jak podczas tego lotu.

Wyjątkowo mała kawa czy wyjątkowo duży francuski makaronik?




Mówiłam Wam już o Barbarze (tutaj) i jej nowym domu bez schodów. Tutaj siedzimy w jej starym domu. Ze schodami. I to nie byle jakimi. Ten dom to projekt Bernarda Maybecka, kultowego w tej części Stanów architekta. Maybeck przepuszczał wszystko przez filtr kościoła - wnętrza jego domów przypominają katedry (zobaczcie zdjęcia tutaj, tylko zignorujcie okropną aranżację katalogową - to sprawka agentów nieruchomości). Niemal codziennie pod domem pojawiali się turyści albo studenci architektury tęsknie zerkający zza furtki. Barbara ma miękkie serce, więc często furtka się otwierała i zdumieni szczęśliwcy maszerowali gęsiego przez dom.


Zaraz po przeprowadzce do Kalifornii mieliśmy dramatyczną nocną akcję ratunkową. Nie, nie tej wiewiórki, nad nią pracowało już całe mrowisko. Potrąconego skunksa, wtłoczonego do pudła przy pomocy kuchennej szpatułki i wieszaka, wieźliśmy w bagażniku na drugą stronę zatoki, żeby o północy na pustym parkingu przekazać go w ręce ratowniczki. Niewdzięczny, zasmrodził nam samochód i zmarł.

Wnętrze banku. No kurde, nawet bezduszne instytucje mają tu charakter.

Niezamierzona etiopsko-meksykańska fuzja - shrimp tibs niebezpiecznie przypominają shrimp fajitas. Meksykańska kuchnia, jak chyba żadna inna, łączy się genialnie z innymi. Koreańskie tacos czy japońskie burritos to już klasyki. Ale założę się, że ruskie z zielonym chili i sosem mole to też byłaby bomba. Do wypróbowania.

Ulica kalafiorów.


Sunday, September 4, 2016

Half of me is all about apathy, and the other half just doesn't care.


Wyjechała Susannah, przyjechała Miśka. I mama Miśki na chwilę też. Moja ulubiona sytuacja z tej wizyty. Siedzimy z Miśką w Księgarni Bona i, w poszukiwaniu prezentu na chrzest, przeglądamy książki dla dzieci (swoją drogą, polscy autorzy miażdżą! zobaczcie to albo to!). Kiedy wychodzimy, zaczepia nas pan zza lady: 'A były panie na dole? Tam jest bardzo fajna przestrzeń - kawę można wypić, książki poprzeglądać." Nadstawiamy uszu. Zachęcony pan kontunuuje: "Z dziećmi można przyjść." Wydajemy z siebie zsynchronizowany jęk irytacji i natychmiast ruszamy do drzwi. Mina pana!

Kolorowanka na uspokojenie w nowej sytuacji politycznej. Tłumaczenie dedykacji: Lee.

Epicentrum złego smaku - torturowane drzewa i wystawa antyaborcyjna u Piotra i Pawła.

W Narodowym zobaczyliśmy wystawę o modzie w PRL. O rety. Za niektóre eksponaty dałabym się pokroić. Na przykład za tę czapkę z grzywką, której niestraszny wiatr!

Albo za tę koszulę. Podobne rzeczy wychodziły spod rąk mojej mamy we wczesnych latach 80-tych.  

Wszystko.

Wyjechała Miśka, przyjechał Mike. Ostatni raz widzieliśmy się z nim w Paryżu. Od tamtego czasu sporo się zmieniło i teraz Mike i jego islandzka dziewczyna mieszkają i pracują w Kurdystanie. Lee przeciągnął kumpla po krakowskich barach tak dokładnie, że do autobusu na lotnisko Mike biegł rano po godzinie snu, z otwartą walizką, gubiąc po drodze części garderoby (true story). 

Lee mówił, że nam w żadnym wypadku nie zamieszczać tego brzydkiego zdjęcia brzydkiej stopy. Buahaha. Oto zdjęcie stopy.

Dwa dni w Gliwicach.

Warsztaty kuchni krakowskiego getta w Fabryce Schindlera. Była zupa, kotlety z warzyw, smalec, chleb i ciastka z fasoli. Temat gotowania 'z niczego' to kroplówka z glukozy dla mojej wyobraźni. Pamiętam jak w dzieciństwie przeczytałam o plackach z żołędzi w książce survivalowej i od tego czasu marzyłam żeby zgubić się w lesie. Udało się, ale zanim zaczęłam się zastanawiać jak zemleć żołędzie na mąkę, uratowała nas wracająca z wystawy grupa kynologów i odstawiła do domu autokarem pełnym grzecznych psów.

Kawałek projektu Satysfakcja gwarantowana Joanny Rajkowskiej w MOCAKu. Wielka szkoda, że napoje nie są do kupienia. Serwowalibyśmy gościom dla draki.

Mistrz nagłych drzemek w akcji.

"Hey baby! Baby, go home, man! It's 3 o'clock in the morning. What the fuck are you doing out?"

Czy jest coś bardziej krakowskiego niż gołębie i tramwaje?

Surrealne scenki poranne - panowie remontujący elewację na trzecim piętrze przychodzili bawić się z kotem.