Sunday, September 30, 2012

Day 14. You drown or timefreeze.


I think we're going through a crisis. We're losing our patience.
We went to the airport first thing in the morning. Lee got into an altercation with a guard and as a result I was banned from the airport (me!).
Yet another argument at the Egypt Air office. More promises, led by the let's-play-it-safe 'If Allah allows...'.
Instead of therapy, we opted for a night of careless drinking and gambling with C.'s friends.

Przechodzimy chyba kryzys. Puszczają nam nerwy. 
Pojechaliśmy z samego rana na lotnisko. Lee wdał się w pyskówkę ze strażnikiem, w rezultacie czego strażnik nie wpuścił MNIE na lotnisko. 
W biurze Egypt Air kolejna awantura. I kolejne obietnice z asekuranckim 'Jeśli Allah pozwoli...' na czele.
Zamiast terapii dzień zakończyliśmy beztroskim pijaństwem i hazardem z przyjaciółmi C.


The celebrities would have an instant stroke if they knew how much workout their faces are getting in Ethiopia.
Znane osoby miałyby wylew gdyby wiedziały jak często ich twarze promują produkty i usługi w Etiopii.



Our life was turned upside down once again. I'll tell you soon what is going on with us.
Nasze życie ponownie wywróciło się do góry nogami. Wkrótce wyleję na Was nieco prywaty.

Friday, September 28, 2012

Day 13. How Kubrick. How hideous.


Oh, where haven't we been today in search of Lee's medication (the supply was lost with the backpack)...

First, the local pharmacies. They could not help because the medication is not distributed in Ethiopia. Then, the UN headquarters, with its own pharmacy. Couldn't help because they didn't currently have the stuff. The US embassy, with its own pharmacy as well. Couldn't help because they didn't feel like it. The US consulate. The consul lady was very nice, she did what she could and gifted us cosmetics that American prisoners get (good stuff!). Next, the Sheraton hotel, where they might have been selling hypoallergenic lotion. They were not.

I will not easily forget the visit to the Sheraton. I would never ever wanna stay there, even if I could afford to. Disguisting schmanciness, $375 a night, with a complimentary view of the slums hugging the wall surrounding the hotel. The consul lady said that the Sheraton is very pleasant, it has such a European athmosphere... And I think that if it's a European atmosphere somebody's after, then why on earth would they come to Ethiopia? Why complicate things so much, isn't it better to look for it... in Europe?
 


Kogo to dzisiaj nie odwiedziliśmy w poszukiwaniu lekarstwa dla Lee (zapas został w zagubionym plecaku)...

Najpierw lokalne apteki. Nie mogą pomóc, bo lekarstwo nie jest w Etiopii dostępne. Potem siedziba ONZ, która ma własną aptekę. Nie mogą pomóc, bo lekarstwa nie mają na stanie. Ambasada USA, też z własną apteką. Nie pomogą, bo nie chcą. Konsulat USA. Pani konsul bardzo miła, zrobiła co mogła i dała nam kosmetyki, które otrzymują amerykańscy więźniowie. Następnie hotel Sheraton, gdzie być może sprzedają hipoalergiczny krem. Nie sprzedają. 


Wizyty w Sheratonie długo nie zapomnę. Za żadne skarby nie chciałabym się tam zatrzymać, nawet gdyby było mnie na to stać. Obrzydliwe zadęcie, $375 za noc, w bonusie widok na przyklejone do hotelowego muru slumsy. Pani konsul powiedziała, że Sheraton jest bardzo przyjemny, ma taki europejski charakter... Ja myślę, że po jakie licho przyjeżdżać do Etiopii w poszukiwaniu europejskiego klimatu? Po co sobie tak życie komplikować, to nie lepiej poszukać go... w Europie?




I think this just might be my favorite shot from this roll of film.
To jest chyba moje ulubione zdjęcie z całej kliszy.

Thursday, September 27, 2012

Day 12. Suddenly someone is there at the turnstyle, the girl with the kaleidoscope eyes.


Dzisiaj był niesamowity dzień (a więc kolejny dzień w paskudnym Addis, nadal bez bagażu, może być niesamowity!).

Po pierwsze dlatego, że zobaczyliśmy Lucy (w Addis Ababa Museum).

Po drugie dlatego, że zjedliśmy świetny lunch zakropiony jednym z naszych ulubionych piw, Hakim Stout, którego dotąd nie mogliśmy znaleźć w Addis, a całość kosztowała nas birr 53, czyli 9 zł.

Po trzecie dlatego, że spędziłam kilka godzin z W., kucharką C., robiąc indżerę i rozmawiając trochę na migi, a trochę w moim bardzo, bardzo ograniczonym, lecz idącym w dobrym kierunku amharskim.

Po czwarte dlatego, że nagadaliśmy się z córkami C. (10 i 11 lat), które są niezwykle błyskotliwe i zabawne. Najbardziej uśmialiśmy się kiedy opisywały swojego brytyjskiego nauczyciela: 'Ma kręcone blond włosy i niebieskie oczy - brr, przerażające!!' Jutro mają mi zaplatać włosy, bo przymuszona obiecałam, że je im po umyciu pokażę.

A po piąte dlatego, że po raz pierwszy spróbowaliśmy czatu. To popularny (i legalny*) w Etiopii narkotyk. Zielone liście żuje się przez godzinę lub dwie, stopniowo dodając do ust kolejne. Efekt jest jak po amfetaminie (podobno), albo po trzech podwójnych espresso, ale bez umysłowego roztrzęsienia. Czat powoduje lekką euforię, przypływ energii (również tej kreatywnej) i hamuje apetyt. Etiopczycy robią z tego wydarzenie, 'ceremonię czatu', a potem przeważnie idą na drinka, bo po czacie trudno jest zasnąć. Podoba mi się!** Ostatnio chodzimy spać o 20 (tak, tak... z kurami...), a teraz jest 23, a ja piszę jak najęta i w minutę nauczyłam się liczyć po amharsku.

Kilka dni temu oboje nieomal padliśmy ofiarą kieszonkowców. Trzeba im to przyznać, złodzieje w Addis są niesamowicie zręczni! 

Najpierw do Lee podszedł natrętny sprzedawca z drewnianą tacą. Tacą popchnął go w pierś, a ręką ukrytą pod nią już zdążył rozpiąć zamek kieszeni z portfelem. Niewiele brakowało.

Następnego dnia szło za nami ulicą dwóch młodych mężczyzn. Szli za blisko, więc zatrzymałam się, żeby ich przepuścić i mieć na oku. Poczułam lekkie pchnięcie i kiedy nas minęli, dwie kieszenie mojego plecaka były jeż rozpięte. Nic z nich nie wzięli, bo nic wartościowego w nich nie było, ale myślę żeby na przyszłość zacząć zostawiać w nich zasmarkane chusteczki.

Etiopscy mężczyźni mają brzydki zwyczaj sikania gdzie popadnie - na skraju ulicy, na murek, na krzak, do rowu. Ale kiedy dzisiaj dołączył do nich przyciśnięty potrzebą Lee, niespodziewanie wzbudził nie lada sensację i zgromadził tłumek gapiów.


* W UK też, dokąd importowane jest 10 ton czatu tygodniowo!
** Co nie znaczy, że polecam czy zachęcam, żeby nie było!


Rekonstrukcja szkieletu Lucy.

I sama Lucy.

A to dzieło jednek z córek C.


Monday, September 24, 2012

Days 10 & 11. Mother, did you move my chair?


Day 10./Dzień 10.

The first shower in Ethiopia is under my belt. In hot Cairo we opted for cold showers, here, we have no choice (cold water only in our bathroom). The weather sure is not encouraging. It's warm during the day, but the mornings, evenings, and nights are cold, way colder than we expected. And it rains a lot, it pours, actually. We have to be careful to stay dry since Lee doesn't have a change of clothes.

On Sundays, not much goes on in Addis. The museums and most stores are closed, so we just went for a walk around Haile Selassie’s former palace and the headquarters of the United Nations. Strict security everywhere, snipers on the roofs, the meeting of the African Union will take place in 2 days. When we stopped for a moment to consult the map, we immediately got surrounded, our documents were checked, we were questioned, and instructed to continue on without stopping. And when we were passing the gate of the palace, we didn’t even have a chance to glance when a furious guard stormed towards us, simultaneously taking his rifle off his shoulder. We walked away rather quickly.


Za mną pierwszy prysznic w Etiopii. W gorącym Kairze braliśmy zimne prysznice z wyboru, tutaj są one koniecznością (w naszej łazience nie ma ciepłej wody). Pogoda do tego bynajmniej nie zachęca. W ciągu dnia jest dość ciepło, ale rano, wieczorem i w nocy jest zimno, zimniej niż się spodziewaliśmy. No i pada, a właściwie leje, bardzo często. Musimy uważać żeby nie zmoknąć, bo Lee nie ma ciuchów na zmianę.

W niedzielę niewiele się w Addis dzieje, muzea i większość sklepów są nieczynne, spacerowaliśmy więc w okolicach dawnego pałacu Haile Selassiego i siedziby Narodów Zjednoczonych. Wszędzie nadal ścisła ochrona, snajperzy na dachach, spotkanie Unii Afrykańskiej odbędzie się za dwa dni. Kiedy zatrzymaliśmy się na chwilę żeby sprawdzić coś na mapie, od razu zostaliśmy otoczeni, wylegitymowani, wypytani i poinstruowani, że mamy iść dalej bez zatrzymywania. A kiedy przechodziliśmy koło bramy pałacu, nie zdążyliśmy nawet rzucić okiem kiedy rzucił się w naszą stronę wściekły strażnik zdejmując jednocześnie z ramienia karabin. Poszliśmy sobie bardzo szybko.



Day 11/Dzień 11. 

It was raining all night. It still is. We got up before 7, because today we’re going with C. to his furniture factory. It’s cold. Everything in our room is beginning to get damp. I’m wondering what effect on our health the huge mold growing on the walls has. I also constantly worry about Lee catching a cold since he’s left with no warm clothes.

A bug crawling into my ear woke me up last night. The first night, on the other hand, we were startled by somebody walking on the roof of our room. They must have climbed the tall wall surrounding the compound. When we told him, C. was very concerned and decided to load his gun.

It was interesting to see the factory. It’s not fully mechanized. Everything is done by hand or with simple instruments, the very same way for the last 47 years. Next to the factory, is C. parents’ house. An interesting structure surrounded by a large garden and tiny servant houses.

In the afternoon, a visit to the Red Terror Martyrs Memorial Museum and an emotional, hour long conversation with an old man who was imprisoned and tortured by the communist government for 8 years and now takes the visitors around the museum.


Padało całą noc. I nadal pada. Wstaliśmy przed siódmą, bo jedziemy dziś do z C. do jego fabryki mebli. Zimno. W naszym pokoju wszystko zaczyna się robić wilgotne. Zastanawia mnie wpływ wielkiego grzyba na ścianie na nasze zdrowie. Boję się też, że Lee dopadnie przeziębienie, bo nie ma żadnych ciepłych ubrań.

W nocy obudził mnie robak chodzący po wnętrzu ucha. A pierwszej nocy u C. obudził nas ktoś chodzący po naszym dachu. Żeby to zrobić, musiał najpierw sforsować wysokie ogrodzenie. C. był tym bardzo zaniepokojony i naładował pistolet.

Ciekawie było zobaczyć fabrykę. Jest niezmechanizowana. Wszystko robi się tam odręcznie lub przy użyciu prostych urządzeń, w ten sam sposób od 47 lat. Obok fabryki stoi dom rodziców C., o ciekawej bryle, otoczony sporym ogrodem i niską zabudową domków dla służby.

Po południu wizyta w Muzeum Pamięci Ofiar Czerwonego Terroru i wzruszająca godzinna rozmowa z dziadkiem, który był przez 8 lat więziony i torturowany przez komunistyczne władze, a teraz oprowadza zwiedzających. 



Coffee (among other crops) is grown and harvested on the factory compound. There’s enough of it for the employees.
Na terenie fabryki uprawiana jest m.in. kawa, której wystarcza na potrzeby pracowników.
 


C. parents’ house.
Dom rodziców C.


C.’s office.
Biuro C.

Saturday, September 22, 2012

And down it moves the barge of Cleopatra.


Analog-style: the Cairo island of Zamalek, our first encounter with the Nile, Egyptian sweets, chillin' on the grass, and long stares at the river. Analogowo: kairska wyspa Zamalek, pierwsze spotkanie z Nilem, egipskie słodycze, bimbanie na trawie i długie gapienie się w rzekę.