Monday, July 2, 2018

A two-headed pile of meat on a crash course with the cosmic dump. Czyli Hoi An poza murami starego miasta.


Ta długa przerwa była zupełnie nieplanowana, ale polecieliśmy na praco-wakacje do Montany i całkiem przepadliśmy. Zgadnijcie kto słucha teraz country i przegląda ogłoszenia o ziemi na sprzedaż w Montanie? Podpowiem, że to nie Lee, bo Lee słucha go od czasów kiedy jeździł gratem, w którym działała tylko jedna stacja, country właśnie.

A zaraz potem w odwiedziny przyleciała mama. Przez dwa tygodnie przeciągałam ją po Kalifornii, a tydzień po Hawajach. To była niespodzianka, a mama jest oblatana w internetach, więc musiałam trzymać gębę na kłódkę.

No ale już jestem, mam i foty, i historie, i święty spokój, bo Lee bawi na ukraińsko-polskich występach. "I will miss you" - powiedziałam mu na pożegnanie. "I would too" - odpowiedział Lee.

Dzisiaj wracamy do Wietnamu, ale potem się pewnie zrobi niechronologicznie i będę musiała nerw(icę natręctw)y uspokajać melisą.


Quan Chay Dam to azyl dla wege podróżników zmęczonych dopytywaniem czy w zupie aby napewno nie pływa jakiś gnat i zastanawiających się czy od glutaminianu sodu nie wyrośnie im druga głowa. Tutaj wszystko jest wegańskie i bez ulepszaczy. 

Wiem, że niby-mięso nie jest dla wszystkich, ale ja akurat kocham miłością beznadziejną wszelkie sojowe parówki, boczki, szynki i kurczaki. Tutaj między innymi skrzydełka (w roli kości trawa cytrynowa) i báhn bao czyli nadziewane buły gotowane na parze. Boże, jak ja tęsknię za knedlikami i kluskami na parze.

Mrożona kawa kokosowa w Phin Coffee.

Nasz pierwszy pensjonat to była porażka. Ciemno, głośno, brudno. Nie mogłyśmy się zdecydować, czy zostać i złorzeczyć, czy wykłócać się o anulowanie rezerwacji, ale na szczęście odkryłyśmy ogromne ilości pleśni, więc nie było o czym gadać. Po jednej nocy i tupnięciu nogą ewakuowałyśmy się do fantastycznego pensjonatu dalej od starego miasta. Jasno, cicho, czysto.

Dużo miejsca wewnątrz, dużo na zewnątrz. Dobre śniadania i darmowe rowery. W razie czego, bardzo Camellia Flavor Villa polecam i całą dzielnicę Tân An również - blisko do wszystkiego, żadnych imprezowni.

Omlet i kawa z pensjonatu, plus owoce z targu. Po raz pierwszy jadłam pitaję, w smaku straszne nudy.

Prowadzone przez nasze żołądki postanowiłyśmy iść tam gdzie będzie tłocznie. I tak odkryłyśmy zupełnie niepozorną, Tâm Quang Minh, która okazała się być wegańskim bufetem. 

Jedzenie równie dobre co w Quan Chay Dam tylko po co ten cholerny styropian!

Te ukatrupione ceramiczne konie... Już wyjaśniałam jaką mam do nich słabość. Ręce robiły mi się lepkie, ale nie chciałam ryzykować zemsty bóstw.

W Hội An na każdym kroku coś się suszy, przeważnie na płachtach położonych bezpośrednio na ziemi, w kurzu i spalinach motorów. A to warzywa, a to przyprawy, a to ryby, a to skorupy kokosów.

W mieście są dwie wegetariańskie restauracje Minh Hien, obie uwielbiane za przednie jedzenie, dobrą obsługę i tanie lane piwo. W Minh Hien 1 jadłyśmy sałatkę z zielonej papai. Wiecie, że niedojrzała papaja działa poronnie? Tylko nie mówcie PIS-owi.

Jedno z dwóch dań, z których słynie Hội An: bánh bao bánh vạc, czyli pierożki biała róża. Bardzo cienkie ryżowe ciasto częściowe nadziane jest mielonymi krewetkami (tutaj wersja wegetariańska). Częściowo, bo w tym właśnie jest cały myk żeby nadzienie nieco ze środka pierożka wystawało. Najlepiej proces ręcznego wyrabiania bánh bao báhn vạc pokazuje ten stary francuski filmik. Ugotowane na parze pierożki podawane są z chrupiącym smażonym czosnkiem i sosem do maczania.

To drugie słynne danie to cao lầu - zanurzony w aromatycznym bulionie podobny do udonu makaron z wieprzowiną (tutaj udawaną), sałatą, ziołami i smażonymi wontonami. Podobno makaron do cao lầu wyrabia się z wody z jednej konkretnej studni w mieście i gotuje się go w wodzie z dodatkiem ługu z popiołu drzewa z jednej konkretnej wyspy, w co zupełnie nie wierzę. No za stara jestem na takie bajery, ale makaron wciągnęłam. 

Poszłyśmy też sprawdzić co słychać w Minh Hien 2.

Spróbowałyśmy sałatki z kwiatów bananowca. I znowu przeczyściłyśmy macice sałatką z zielonej papai. Pożarłyśmy też z klasą bánh xèo, czyli kurkumowego naleśnika, bo w międzyczasie ktoś nas nauczył jak to robić prawidłowo. Mianowicie: kawałki naleśnika, sałatę i zioła zawija się w arkusze papieru ryżowego używając jedynie pałeczek. Papier ryżowy czeka pod miseczką z sosem.

Przygotowania do Tết, czyli wietnamskiego Nowego Roku. Przed każdym domem, sklepem i urzędem ląduje ołtarzyk dla przodków. Ten musi być dla przodków, którzy lubili flaki. A swoją drogą, za flaki bez flaka też dałabym się posiekać. 

No to jeszcze pokażę Wam trochę ulicznego żarcia. Bánh mì, czyli po phở chyba najbardziej popularny produkt eksportowy wietnamskiej kuchni. Bánh mì to bękarcia krótka bagietka nadziana mięsem i dodatkami. Niestety nie trafiłam na godne uwagi bezmięsne wersje.

Bánh tráng nưởng to bardzo popularna w południowym Wietnamie przekąska, nazywana często wietnamską pizzą. To arkusz papieru ryżowego pokryty na przykład roztrzepanym jajkiem przepiórczym, suszonymi krewetkami, szczypiorem i majonezem. 

Kurze nóżki z trawą cytrynową, chili i kumkwatami.


To na zakończenie wyznam Wam, że naczytałyśmy się jak fantastyczne są restauracje na starym mieście i zaczęłyśmy się zastanawiać, czy aby nie przegapiamy czegoś może jedząc wyłącznie na ulicy i w tanich knajpach. Wybrałyśmy więc restaurację ze świetnymi recenzjami, zjadłyśmy tam najgorszy posiłek całych wakacji, zapłaciłyśmy krocie, a potem wręczono nam tableta, który bez naszej zgody zamieścił w naszym imieniu pięciogwiazdkową recenzję. Tajemnica świetnych recenzji rozwiązana. Głupota wyleczona.

1 comment:

Tyler: Can I ask your name?
Ally: Anonymous.
Tyler: Anonymous? Is that Greek?