Monday, May 14, 2018

A rancid apple core, two worm-eaten banana peels, a moldy rice cake, a dried up pickle, a tin of sardine bones.


Jedziecie do Północnego Wietnamu? To koniecznie zahaczcie o Hội An! Ach nie? Do Południowego? To koniecznie zahaczcie o Hội An!

Miałam opory czy powinnyśmy jechać. Bałam się, że to będzie wyczesany w ząbek Disneyland, gdzie będę dostawać zgagi na widok tłumów, ale bałam się rzecz jasna również, że będę strasznie żałować.

Werdykt: mieli rację. Ale! Stare miasto najlepiej oglądać od świtu do dziewiątej, a potem uciekać przed tłumami w nowe miasto, na wieś, albo na plażę. Przyjdzie na nie czas, ale dzisiaj przeciągać będę Was tylko po starym mieście. Lee kazał mi pisać krótsze posty i mniej zdjęć zamieszczać, bo "wszyscy umierają nudnością."



W Hội An niemal zawsze żyło się dobrze. Kiedyś kasę łoiło się tu na handlu i opłatach portowych, bo miasto leżało na szlaku jedwabnym. Hội An eksportowało kruszce, niewolników, produkty odzwierzęce, szlachetne odmiany drewna, przyprawy i jedwab.

Polski archeolog Kazimierz Kwiatkowski dłubał akurat w pobliskich ruinach Mỹ Sơn, kiedy władze Hội An postanowiły wyburzyć starówkę i w jej miejscu postawić bloki. Kwiatkowskiego zalała krew i po jego interwencji w 1999 roku Hội An wpisane zostało na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Więc teraz kasę łoi się tu na turystach. 

Nowy Rok to w Wietnamie impreza tygodniowa. Duże miasta pustoszeją - kto tylko może, jedzie świętować w domu. Domy i miejsca publiczne są sprzątane, odświeżane i dekorowane.   Na ulicach lądują ołtarzyki, w miskach lądują świąteczne dania, każdy park zmienia się w tło przedsylwestrowej sesji fotograficznej. Tutaj zamalowywanie grzyba.

Południowa drzemka, edycja rzeczna.

Straciłam głowę dla tych ceramicznych koni z ołtarzyków w Hội An.  Obskrobane, bez głowy, albo z jedną nóżką bardziej. Bezskutecznie szukałam ich w sklepach i na targach, bezskutecznie o nie wypytywałam. Po wyjeździe z Hội An już ich nigdzie nie widziałam, a internet milczy. Fantazjuję o powrocie i kradzieży.

W Wietnamie bardzo popularna jest tradycja palenia wotywnego papieru ku czci zmarłych. Tradycyjnie są to karteczki bambusowego lub ryżowego papieru ze złotymi elementami, papierowe sandały, koce, lub czapki, a współcześnie również fałszywe pieniądze, papierowe motory, samochody, komórki, a nawet wille. Nie wiem kto by życzył komukolwiek prowadzenia samochodu na wietnamskich drogach, więc może tego życzy się nielubianym nieboszczykom.  'Dla wrednego pradziadka Phuc spalimy w tym roku papierowy autobus, budzik zawsze nastawiony na szóstą i chorobę weneryczną!'

Hội An to kulinarna mekka. Po pierwsze dlatego, że niektóre lokalne specjały zjeść można tylko tutaj. Po drugie dlatego, że w mieście restauracji jest zatrzęsienie, a na scenie pojawiają się coraz bardziej poważni gracze. O naszych doświadczeniach jeszcze Wam opowiem. Dzisiaj tylko stare miasto, Oberleutnant Lee!

Hội An to miasto założone przez Czamów, ale najsilniejsze są tu wpływy chińskie i japońskie.  Kryty most japoński to zdecydowanie najbardziej tłumnie odwiedzany zabytek w mieście. Przechodziłyśmy nim popołudniu i od ścisku otwierał mi się w kieszeni scyzoryk (który później odebrano mi na lotnisku, true story). Na ten most polecam zatem ten sam patent co na praski most Karola - przemaszerujcie się po nim zaraz po świcie.

Pustki (most widać!) wynagradzają wczesną pobudkę. Pan po prawej sprawdza bileciki, bo most należy do płatnych atrakcji miasta. Po wejściu na stare miasto należy kupić karnet, który uprawnia do odwiedzenia 5 zabytków. System jest chaotyczny, bo niby na samo wejście na stare miasto trzeba mieć karnet, ale żeby kupić karnet, trzeba wejść na stare miasto. Żeby przejść mostem bez odwiedzenia mostowej świątyni trzeba mieć bilet albo nie, w zależności of humoru urzędników. Podobno sfrustrowany improwizowanymi zasadami turysta wepchnął jakiś czas temu urzędnika do rzeki.

To jedyny na świecie most z wbudowaną buddyjską świątynią.

Podobno konstrukcja mostu rozpoczęła się w Roku Małpy, a zakończyła w Roku Psa. Małpy pełnią wartę po jednej stronie, psy po drugiej.

Dom Tan Ky to świetnie zachowany przykład tradycyjnej architektury miasta, łączącej wpływy wietnamskie, japońskie i chińskie. Dom jest w tej samej rodzinie od siedmiu pokoleń i od dwustu lat jego sprytna konstrukcja pozwala na ratowanie dobytku przed corocznymi powodziami. System wyciągów ewakuuje wyposażenie parteru na pierwsze piętro. 

Front domu wychodzi na ulicę, tył na rzekę (wygodna sprawa kiedy mieszkańcy domu są kupcami!), a wewnętrzny dziedziniec otwiera i wietrzy ciemne wnętrze. No i służy jako tło do zdjęć. Ta para po prawej to nowożeńcy. Fotograf czai się po drugiej stronie okiennej kratki. 

Tył domu.

Pagoda Ong. Zbudowana ku czci... chińskiego generała. 

Chińscy osadnicy zbudowali w Hội An aż pięć domów zgromadzeń, reprezentujących tradycje czterech różnych chińskich prowincji. W tych domach omawiano interesy i czczono lokalne bóstwa. Oraz, rzecz jasna, generałów. Tutaj zwiedzamy dom zgromadzeń Minh Hương. Nie powiem ile zajęło mi zidentyfikowanie go po tym, jak nie zapisałam nazwy. Albo na jak długo przepadłam w internecie po nitce od zdania, które miałam w głowie, przez teksty Ga-Ga, do wywiadów z zestarzałymi gwiazdami polskiej sceny punkowej. To wyjaśnia dlaczego jeden post piszę kilka dni, ale nie wyjaśnia dlaczego nikt jeszcze u mnie nie zdiagnozował ADHD (i demencji).

Te spiralne kadzidła zapala się raz i potem palą się przez kilka dni w intencji wypisanej i zawieszonej w środku. Można je kupić na każdym targu i trochę żałuję, że ich nie przywiozłam do domu. Paliłabym je w intencji negatywnych kalorii i trzydniowego tygodnia pracy. 

Ciekawe co ukatrupiłoby mnie pierwsze gdybym mieszkała w Hội An - grzyb czy glutaminian sodu. Czy też więzienne życie po kradzieży wszystkich ceramicznych koni w mieście.


2 comments:

Tyler: Can I ask your name?
Ally: Anonymous.
Tyler: Anonymous? Is that Greek?