Wróciłam kilka dni temu z mojej regularnej pielgrzymki do bostońskiego biura. Wylot z lotniska o wdzięcznej nazwie Mineta był jej najbardziej ekscytującym momentem.
Z Bostonu przywiozłam:
Pierwszą zmienioną pieluchę. Doświadczenie, znaczy się. Nie brudną pieluchę w podręcznym. Pilnowałam przez kilka godzin siostrzeńców i udało mi się ich ani nie zgubić, ani nie zepsuć. Sukces.
Rozłupany łeb. W stanie porannego delirium (w Bostonie wstaję o wyżymającej duszę godzinie 2:30 rano kalifornijskiego czasu) przywaliłam w drzwi samochodu tak precyzyjnie, że rozcięłam brew przez sam środek. Mam nadzieję, że polubię się ze stylówką na wczesną Edytę Bartosiewicz.
Sposób na godziny szczytu w metrze. Wystarczy trochę lodu i dużo krwi, i zaraz w zapchanym wagonie robi się miejsce. Magia!
Olej do głowy. O rety, ile mil lotniczych namarnowałam w życiu. Dzięki pomocy mojego kolegi Stevena już żadna mila mi się nie wywinie.
Grypo-ebolę z efektami specjalnymi jak z niskobudżetowego horroru. Wschodnie Wybrzeże mi szkodzi!
Kalifornijski neofityzm. Jak to mnie Boston zachwyca, kiedy już mnie nie zachwyca. Okrutnie tęskniłam za pogodą, jedzeniem i chłopakami.
No to trochę analogowych zdjęć z Kalifornii. I dwa z naszego lotu z Europy. Zahaczyliśmy tylko o skrawek Grenlandii, nie poszpiegowaliśmy tym razem jak podczas tego lotu.
Wyjątkowo mała kawa czy wyjątkowo duży francuski makaronik?
Mówiłam Wam już o Barbarze (tutaj) i jej nowym domu bez schodów. Tutaj siedzimy w jej starym domu. Ze schodami. I to nie byle jakimi. Ten dom to projekt Bernarda Maybecka, kultowego w tej części Stanów architekta. Maybeck przepuszczał wszystko przez filtr kościoła - wnętrza jego domów przypominają katedry (zobaczcie zdjęcia tutaj, tylko zignorujcie okropną aranżację katalogową - to sprawka agentów nieruchomości). Niemal codziennie pod domem pojawiali się turyści albo studenci architektury tęsknie zerkający zza furtki. Barbara ma miękkie serce, więc często furtka się otwierała i zdumieni szczęśliwcy maszerowali gęsiego przez dom.
Zaraz po przeprowadzce do Kalifornii mieliśmy dramatyczną nocną akcję ratunkową. Nie, nie tej wiewiórki, nad nią pracowało już całe mrowisko. Potrąconego skunksa, wtłoczonego do pudła przy pomocy kuchennej szpatułki i wieszaka, wieźliśmy w bagażniku na drugą stronę zatoki, żeby o północy na pustym parkingu przekazać go w ręce ratowniczki. Niewdzięczny, zasmrodził nam samochód i zmarł.
Wnętrze banku. No kurde, nawet bezduszne instytucje mają tu charakter.
Niezamierzona etiopsko-meksykańska fuzja - shrimp tibs niebezpiecznie przypominają shrimp fajitas. Meksykańska kuchnia, jak chyba żadna inna, łączy się genialnie z innymi. Koreańskie tacos czy japońskie burritos to już klasyki. Ale założę się, że ruskie z zielonym chili i sosem mole to też byłaby bomba. Do wypróbowania.
Ulica kalafiorów.
Ojej, szkoda skunksa :c śmierdzi tak mocno, jak głoszą legendy?
ReplyDeleteTak, śmierdzi na kilka kilometrów! To zapach jedyny w swoim rodzaju, ale nie dla wszystkich jest okropny (np. dla nas nie jest). Strasznie szkoda, wyłam przez pół nocy. Świetne pierwsze wrażenie na sąsiadach ;)
Deletewow! ulica kalafiorów trafiła na mój pulpit. super zdjęcia! Grenlandia prawie jak z plakatu/pocztówki. pozdrowienia :)
ReplyDeleteDzięki! Chciałabym zobaczyć jak kalafiory wyglądają jesienią (pieczone!), ale nie potrafię ich znaleźć :( Pozdrawiam również!
Deleterównież jestem zainteresowana zapachem skunksa w realu. w zamian mogę opisac duriana, ale na pewno znacie, a innej karty przetargowej nie mam:(
ReplyDeleteKurczę, no pachnie dokładnie tak jak trawa odmiany skunk. Tak dokładnie, że pierwsze kilka razy zajadle kłóciłam się z Lee, że to nie roadkill, tylko joint. Świeżego duriana jeszcze nie wciągnęłam!
Delete