Monday, October 16, 2017

There are no yetis freaking out on you or, like, putting you on a rocketship!


Wstyyyd. Strasznie nie lubię obiecywaczy-udawaczy. A przecież w tamtym roku, kiedy pisałam o mojej wizycie w Disney World (relacja z Magic Kingdom tutaj, a z Epcot tutaj) to obiecywałam, że opowiem Wam co tam robiłam. No i (kurde!) jeszcze nie napisałam. Ostatnio wróciłam do Orlando na kolejne szkolenie, więc teraz to już przyrzekam z jedną ręką na sercu, a drugą na Nowym Testamencie Nowej Jadłonomii, że jeden z kolejnych odcinków będzie już na stówę o tym.

Na forach maniaków parków Disney'a trwa wieczna walka: czy Animal Kingdom jest gorsze  niż Hollywood Studios, czy odwrotnie? Bo że Magic Kingdom jest najlepszym parkiem to nie ma wątpliwości - wypolerowany jak samochód niedzielnych kierowców, plus zamek Kopciuszka, plus fajerwerki, plus królewien jak mrówków, no nie ma bata. No chyba, że nie ma się dzieci, to wtedy bat jest i Epcot wysuwa się na prowadzenie, bo wina można się na każdym kroku napić. 

W tym roku w końcu trafiłam do Animal Kingdom. Faktycznie, z krzaków wystaje trochę tranzystorów/generatorów/innych-orów, no i wielki minus za egzotyczne zwierzęta. Ale cała reszta jest ok. Hollywood Studios, you lose.


Symbolem parku jest Tree of Life - wyższy od 11-piętrowego bloku sztuczny baobab skonstruowany na starej platformie wiertniczej. 

Pod baobabem mieści się kino na 400 osób z Pixarowym seansem o owadach, w czasie którego termity spryskują widzów kwasem, osy żądlą, a czarne wdowy spadają na głowy. Jako dziecko byłabym straumatyzowana na całe życie.

Dinoland U.S.A., nieco postarzała część parku dedykowana dinozaurom. Jechałam tutaj kolejką Dinosaur, która podróżuje w czasie i przejeżdża przez okres kredy, a nastoletni pasażer obok darł się ze strachu przez cały czas. Dobrze, że mam jeszcze drugie ucho.

Expedition Everest - najdroższy rollercoaster na świecie. Jego budowa kosztowała 100 milionów zielonych. Tutaj to ja byłabym tym wrzeszczącym pasażerem. Początkowo straszył tutaj ruchomy siedmiometrowy yeti, ale zepsuł się kilka miesięcy po otwarciu atrakcji i od tej pory straszy stacjonarnie.

Azja zdecydowanie wygrywa w moim rankingu na ulubioną część parku.

Afryka. Fikcyjna wschodnioafrykańska portowa wioska Harambe.

Kilimanjaro Safaris - dwudziestominutowa objazdówka po zoo udającym nie-zoo. W zależności od humoru zwierząt, zobaczyć można między innymi: hipopotamy, nosorożce, słonie, żyrafy, lwy i zebry. Te ostatnie powróciły po długiej nieobecności. Eksmitowano je bowiem niedługo po otwarciu parku, kiedy okazało się, że są zainteresowane głównie bójkami i seksem, i nie przystają niniejszym do disneyowskich standardów. 
Z lwami też był problem, bo wolały leżeć w cieniu niż na (gorącym) widoku. Disney zachęcił je jednak do ekshibicjonizmu sztucznymi głazami z klimatyzacją. 

Pandora - the World of Avatar. Avatara nie oglądałam i raczej nie obejrzę, więc Pandorą nie nie zachwyciłam. See ya, smurfy na sterydach.

Azja wieczorem. Przeszłam ponownie cały park żeby dotrzeć do upatrzonej wcześniej miejscówki oferującej wegańską opcję. We wrześniu nadal nie jadłam zbóż, więc najłatwiej nie było, ale i tak lepiej mi było w parkach niż pod opieką disneyowskiego cateringu, który w ramach bezglutenowej wegańskiej opcji codziennie próbował mi wcisnąć ser, jajka i makaron. Jeśli jesteście ciekawi co w Disney World może na szybko pożreć weganin, to już mówię!

Co: Pita z falafelem, minus pita i tzatziki, czyli falafel, hummus, frytki, sałata, ogórek i pomidor.
Gdzie: Hurricane Hanna's, Disney's Yacht Club Resort.


Co: Hamburger z czarnej fasoli, minus buła i ser, z frytkami, plus milion rzeczy z baru z dodatkami: guacamole, smażona cebula, smażone grzyby, puree z fasoli. Ach, i potwornie słodki drink na bazie rumu. A fe.
Gdzie: Restaurantosaurus, Dinoland U.S.A., Animal Kingdom.

Co: arbuz, banan, matcha (z walizki), i migdały (też z walizki).
Gdzie: balkon!


Co: grillowane warzywa i komosa ryżowa.
Gdzie: The Market at Ale & Compas, Disney's Yacht Club Resort.


Co: sałatka z grillowaną kukurydzą, czarną fasolą, guacamole i kukurydzianymi czipsami, plus dodatki z baru.
Gdzie: Pecos Bill Tall Tale Inn, Frontierland, Magic Kingdom.

Co: Falafel platter, minus tabbouleh i kuskus (który i tak się pojawił): falafel, hummus, sałatka z soczewicy, sałatka z ciecierzycy, oliwki, sałatka.
Gdzie: Tangierine Café, Morocco, Epcot.


Moja baza - stylizowany na morskie klimaty z Nowej Anglii Yacht Club Resort.


Spod latarni odpływają łodzie do Hollywood Studios i do Epcot.


Strasznie mi smutno, że Lee nie dał się namówić na darmowy wyjazd. Nigdy, ale to nigdy nie zapłaciłabym tyle za hotel z własnej kieszeni.



Wieczór w Dinoland. Klimaty mocno odpustowe.


The Twilight Zone Tower of Terror - najlepsza atrakcja ze wszystkich parków, w której jeździ się spadającą windą po nawiedzonym hotelu. Słowo daję, jeszcze kiedyś wrócę pojeździć nią do obrzydzenia.

Kulminacyjny punkt szkolenia - ku ekstazie uczestników na rozdaniu dyplomów pojawia się Myszka Miki. Powinnam była trzymać język za zębami, nie psuć ekstazy i nie pytać czy ktoś inny też podejrzewa, że pod tym kostiumem ukrywa się mały sprośny dziadek.

6 comments:

  1. Replies
    1. Ło matko, psychofanka! (To kiedy zaczynasz pisać swojego?)

      Delete
  2. Ja bym bardzo się dała namówić. Nie, żebym była fanką Disneya i wszystkiego co z nim związane, ale ciekawe atrakcje :)

    ReplyDelete
    Replies
    1. Ja też nie jestem. Ale pranie mózgu robi Disney pierwsza klasa! No i ufam im, że mi na jakiejś atrakcji łba nie urwie, a to w innych parkach rozrywki nie jest taka pewna sprawa!

      Delete
  3. o mamo, przeciez ja bym z Toba pojechała, wystarczyło powiedzieć :D

    zajebiste wszystko, od mojego pierwszego disneylandu w maju, jeździłabym co miesiąc.

    ReplyDelete
    Replies
    1. Taaak, ja też! Słowo daję, Disney to jest takie Vegas dla nieletnich - pełne dykty, pokus i chwytów poniżej pasa (tylko alkohol cholera trudniej dostępny!). Jak można tego nie kochać?

      Delete

Tyler: Can I ask your name?
Ally: Anonymous.
Tyler: Anonymous? Is that Greek?