Sunday, April 2, 2017

You hocked a Hattori Hanzo sword!

Gdzie byłam kiedy mnie nie było? W najdłuższej służbówce świata - najpierw sto lat zimy w Massachusetts, potem sto lat lata w Teksasie.

W Bostonie trafiłam na śnieżycę, która sparaliżowała miasto. Strasznie to ironiczne, że przeleciałam całe Stany żeby nie móc dojechać do biura. Nie narzekam - moja wątroba zdecydowania potrzebowała choć jednodniowej przerwy, moje gościnne bostońskie występy są zawsze wyczerpująco towarzyskie i towarzysko wyczerpujące. Tym razem zażerałam się spaetzle z niemieckim koleżką, wydawałam firmowe dolary w irlandzkim pubie z firmowymi babkami, spędziłam wieczór pajacując nad Red Flags (znacie? to randkowa gra karciana, którą bardzo polecam, koniecznie z rozszerzeniem sexy flags!), chlejąc tequilę w dziwacznie mieszanym towarzystwie i zwiedzając harwardzkie muzeum z czterolatkiem u boku.

W El Paso pogodowo też nie było nudno, bo trafiłam na piaskową burzę, która zasłoniła kurzem góry i pokryła miasto warstwą śmieci. Towarzysko też było ciekawie, bo trudno byłoby dobrać troje bardziej odmiennych od siebie typów, a jednak mam wrażenie, że pojechaliśmy jako współpracownicy, a wróciliśmy jako przyjaciele. Bujaliśmy się po mieście w poszukiwaniu jedzenia, na myśl o którym burczałyby wszystkie trzy brzuchy i dłubaliśmy sobie nawzajem w głowach dyskutując politykę.



Roche Bros. to supermarket zaraz obok mojego biura (dodatkowe punkty za nazwę, która wymawiana jest jak karaluch). Podczas moich bostońskich występów na lunch jem zawsze to samo: jedną rolkę sushi od braci karaluchów (nie mylić z typowym amerykańskim sushi z supermarketu, które jest kulinarnym seppuku) i za każdym razem odkrywam kolejny, niesamowicie zaopatrzony kawałek sklepu. I zawsze się zastanawiam, kto kupuje te wszystkie sery, bo w biznesowej dzielnicy nikt nie mieszka!

Słyszeliście o marketingowym geniuszu serwisu Pornhub? Kiedy Boston dorwała burza śnieżna Stella, Pornhub ogłosił, że mają flotę 24 pługów z logo firmy, gotowych odśnieżyć ulice miasta za friko. "(...) We thought we'd lend a hand in getting our fans plowed' - oświadczył Grubhub. Bo 'plow' (i 'plough') ma wiele znaczeń.

Trzy godziny w Harwardzkim Muzeum Historii Naturalnej w towarzystwie czterolatka. Okazuje się, że jednak potrafię drzemać kiedy jestem bardzo wykończona (po muzeum, nie w).

A potem reszta dnia: drzemka, pielucha, podwieczorek, Król Lew, budowanie dinozaurów, obiad, wycieranie tyłka, ściganie uciekających gołodupców, 3 książki na dobranoc. Jezu.

Pustynia wywołuje we mnie prymitywne feelsy. Gadzia część mojego mózgu dorywa się do mikrofonu. Może byłam kiedyś pustynnym (ja)szczurem. A może powinnam nim zostać.

L & J jest uwielbiane przez mieszkańców El Paso. To restauracja-instytucja. Podobno można było tutaj kiedyś nielegalnie grać w jednorękiego bandytę na maszynach ukrytych w fałszywej ścianie. A być może nadal można.

Trochę przewracałam gałami kiedy usłyszałam, że idziemy na BBQ (a potem jeszcze na steki), ale Rudy's mnie omamił. Trochę jak kafeteria, trochę jak stodoła, gdzie po kilku whisky tańczy się line dancing (chciałabym!). Z taką czarną skrzynką jaką widać na stole wędruje się w kolejce między drinkami a dodatkami do dań głównych. Kulminacja następuje przy kasach, za którymi krojone jest na zamówienie mięcho - głównie mostek i żeberka. Potem runda pomiędzy korniszonami i piklowanymi ostrymi papryczkami, i w końcu kierunek stół. Ach, no i najważniejsze. Rudy's podaje dwa sosy BBQ: normalny i 'sissy sauce' ('sos dla cieniarzy'), od którego uzależniona jest połowa miasta.

Rudy's dla niemięsożernych: pieczony ziemniak wielkości małego dziecka, wypełniony masłem, serem i kwaśną śmietaną, kukurydza w kolbie i sałatka ziemniaczana całkiem jak polska sałatka jarzynowa. 

Cmentarz Concordia. 60 tysięcy grobów, między innymi legendarnych ciemnych typów z Dzikiego Zachodu.

Kawiarnia z dwóch kontenerów. Znów mam gorączkę na dom DYI. A tam po prawej moja bostońska ekipa w Teksasie.


A tu kontenery nocą. Pomiędzy tym zdjęciem a poprzednim uciekłam szukać w sieci używanych kontenerów i teraz sikam po nogach. Niecałe dwa tysiaki. Wystarczyłby mi jeden.  No może dwa. A na dachu taras. No nich mnie ktoś trzyma.


The Hoppy Monk. Beczeć ze szczęścia miałam ochotę już przy karcie piw, a to było zanim zobaczyłam kartę szkockich, tequili i mezcali. A potem było menu. A potem było zmaterializowane menu na stole. Jeśli się kiedyś wybierzecie, to koniecznie wodoodporny tusz to rzęs.

Mundurek biznesmenów z El Paso.

Widok z hotelowego okna. Plusy: góry i poranne światło. Minusy: tłukący się na parkingu gangsterzy teleportowani z meksykańskiego więzienia. 


Ważnych gości w El Paso zabiera się do Cattleman's Steakhouse. To trochę rancho, trochę zoo. Trochę Disneyland, trochę Dziki Zachód. No i obiekt westchnień wszystkich mięsożernych.



Który fryzjer ci to zrobił? Jak spotkam w ciemnym zaułku, fanga w nos!

Wiem. Mnie też nie opadły na ten widok majtki, a jednak nie mam się do czego przyczepić. Cattleman's do wszystkiego podaje pieczone ziemniaki, fasolę w ostrym sosie i coleslaw. Ta miska lodów pośrodku to stos masła i śmietany. A to białe na białym to tampiqueña, czyli dodatek to steków w stylu meksykańskim - pomidory, świeże chili i cebula pokryte roztopionym serem asadero ze stanu Chihuahua. Pożarłam to w moim ziemniaku. Wróciłam z Teksasu i nie mieszczę się w ulubione dżinsy. 

Tacoholics wie o co cho. Od czasu mojej poprzedniej wizyty przeprowadzili się do znacznie mniejszego lokalu i może już nie ma wczesnej Madonny i Salt-N-Pepa z projektora (usta w podkówkę), ale żarcie nadal jest obłędne. No i faktycznie zrobili ze mnie tacoholika, po powrocie kupiłam pięć tuzinów tortilli i jemy. Chyba te ulubione dżinsy mogę pożegnać na dobre.

Centrum El Paso zaczyna odżywać. Restauracje, bary i butiki. Ciekawa sprawa - niemal każdy butik oferuje coś poza ubraniami/dodatkami/biżuterią: a to studio tatuażu, a to kanapacze, a to kawę, jak Lalo Elan powyżej.

Kowbojem zarażam się wyjątkowo łatwo. Wystarczy kilka dni i już zaczynam zerkać na kapelusze, bryczesy i konie. I nie przechodzi mi nawet po powrocie do domu. Musiałam się ostatnio wyprowadzić za nadgarstek ze sklepu w Berkeley po przymierzeniu kowbojskich butów.

Ale jak się nie zarazić. Te podeszwy!

Z tego miejsca chciałabym podziękować moim delegacyjnym towarzyszom za niezamordowanie mojej osoby.

Cześć Phoenix, dowi Phoenix! 


P.S. #1 Jeśli ciekawi Was Harwadzkie Muzuem Historii Naturalnej, to tutaj znajdziecie najfajniejsze szkło od czasów okularów, obiektywów i kieliszków do wina, a tutaj kolekcję stałą, o której zachęcająco piszę, że wygląda "jak rozłożone mięso pomalowane farbę olejną."

P.S. #2 Dziwna znajomość z republikańskim golfistą, o której wspominałam tutaj, jest nadal dziwna i nadal żywa! Spotkaliśmy się w El Paso na obiad, a za trzy tygodnie zabieramy go z Lee na ostrygi w San Francisco. 

Monday, February 20, 2017

Nya b’a’n tu’n twa’n toj chuj, ku’n b’e’x cy-elil chuj tc’u’ja.


Wiedziałam, że kiedy dotrę do miast Majów, złapią mnie spocone drgawki, oczy zastąpią wirujące spirale i będę mówić językami, czyli będzie tak samo jak z Lalibelą, Sfinksem i Wieżą Eiffela. Do Majów czuję specjalną miętę. Zresztą, jak nie czuć? Ulepszali czaszki do kształtu spłaszczonego jajka, niegrzeczne dzieci składali w ofierze, fałszowali walutę napełniając kakaowce ziemią, ich kapłani odprawiali dzikie tańce odziani w świeżą ludzką skórę, kumplowali się podobno z kosmitami (nad sarkofagiem Pakala ślinią się m.in. Däniken i Tsoukalos), no i rzecz jasna zamiatali w inżynierii, sztuce i nauce.

Odwiedziłyśmy trzy miasta (moje OCD już się domaga, żeby koniecznie zobaczyć wszystkie), a każde z nich kompletnie inne:
Chichen Itza - patelnia, tumany kurzu, spalona skóra i wszechobecne huczenie jaguara
Tulum - brzeg Morza Karaibskiego, legwany, turkusowa woda i mrówki
Cobá - ciemna dżungla, psy, parzące drzewa i pszczoły


Chichen Itza

Grudzień/styczeń to na Jukatanie szczyt sezonu. Czy to ruiny, czy cenote, czy znana plaża, żeby zachować wszystkie klepki, trzeba pojawić się baaardzo wcześnie, nachapać się i uciec. Z Tulum wyjechałyśmy przed szóstą (wbrew dobrym radom znów szlajając się po ciemku) i właściwie dojechałybyśmy przed otwarciem gdybym nie jeździła jak emerytka. Skoro i tak już miałyśmy opóźnienie, postanowiłyśmy przynajmniej nie tracić klepek o pustym żołądku. Zatrzymałyśmy się na śniadanie i odkryłyśmy, że przekroczyłyśmy po drodze linię zmiany czasu, więc jesteśmy jednak do przodu! W nowym entuzjazmem ruszyłyśmy w drogę, ale w złą stronę. Do Chichen Itza dojechałyśmy tuż po otwarciu. I to samo zrobiło kilkaset innych osób. Godzinę później nadal stałyśmy w skwierczącej w słońcu kolejce. A jak kolejka, to i pan tu nie stał. Słowo daję, wyhodowałam tam wrzoda. 

Nie jedźcie w sezonie, jedźcie przed otwarciem, zabierzcie gotówkę (dla bezplastikowych jest osobna kolejka ekspresowa). I zażyjcie coś na uspokojenie, bo obiecuję, że kiedy po raz tysięczny usłyszycie głos imitującego huczenie jaguara gwizdka, to otworzy Wam się w kieszeni nóż. Albo krem z filtrem.


Chichen Itza to był mezoamerykański Nowy Jork - ogromny, zatłoczony i o wielu kulturowych wpływach. Ekonomiczna i handlowa potęga kontrolująca odległy o dzień drogi port morski. Założona nad ogromnym cenote, które przepowiadało przyszłość ustami spychanych do niego ofiar. Jeśli przeżyły, rzecz jasna. Miasto dosłownie kultowe - nawet długo po upadku (jeszcze przed hiszpańską konkwistą), pozostało dla Majów celem pielgrzymek. 

Piramida El Castillo. Do 2006 można było wchodzić na jej szczyt. I do środka również, przez wydrążony specjalnie dla turystów tunel (wzdycham głęboko). Potem niemiecka turystka sturlała się po schodach dając archeologom wymodlony pretekst do wprowadzenia zakazu (możliwe również, że sami ją zepchnęli).

Dwa razy w roku, w dniu wiosennego i jesiennego przesilenia, zachodzące słońce uderza El Castillo po takim kątem, że tworzy zygzak spełzającego w dół piramidy węża (zobaczcie tutaj!). Salutuję kierownikom budowy.


Na pierwszy rzut oka nie jest to takie oczywiste, że piramida została odremontowana. Z jednej strony.

Z drugiej strony wygląda tak. Sama nie wiem co lepsze. Po upadku miasta o budynki upomniała się dżungla i aż do połowy XIX wieku El Castillo wyglądało tak. A w XVI wieku Hiszpanie mieli tu ranczo. Yeehaw!

Płaskorzeźby też najwyraźniej odremontowane. Natychmiast przypomina mi się jeden z moich ulubionych niusów ostatnich kilku lat, jak hiszpańska babcia z Ecce Homo zrobiła Ecce Mono (tutaj).


Cała Mezoameryka grała w piłkę. To boisko jest największe i najbardziej znane ze wszystkich. Zasady nie są do końca znane, ale wiadomo, że grano kilkukilogramową gumową piłką, którą odbijano biodrem. Zwyciężała drużyna, której udawało się przerzucić piłkę przez kamienny krąg zawieszony kilka metrów nad boiskiem. Po meczu graczy składano w ofierze. Nie do końca wiadomo tylko kto tracił głowę - czy przegrani, czy zwycięzcy.

A to tzompantli, czyli platforma czaszek. Tutaj, nabite na drewniane kije jedna nad drugą, kończyły głowy graczy. Może by wysłać tu naszą reprezentację na wycieczkę krajoznawczą?

El Caracol - obserwatorium, z którego Majowie śledzili ruchy Wenus i Księżyca. Wiecie, że Majowie z dokładnością do jednego dnia przewidzieli zaćmienie słońca z 1991 roku? Whaaat.


Tulum

Do Tulum można wejść legalnie - z biletem, albo nielegalnie - po godzinach, stromą kamienną ścieżką od plaży. Leżąc na ciepłym piasku, codziennie odgrażałyśmy się, że pójdziemy na piracką ekspedycję (no jak Rosjanki w klapkach na szpilce dały radę to my w japonkach nie damy?!), ale na leżeniu się skończyło.


Tulum to miasto-forteca. Od morza klify, od lądu ogromne mury. Tutaj przecinały się handlowe szlaki morskie i lądowe, a Majowie łoili kasę na handlu obsydianem, wanilią, piórami, solą, miodem i złotem. Biznes kręcił się nawet za Hiszpanów, którzy porównywali Tulum do Sewilli. Dopiero syfy przywleczone przez Europejczyków wykończyły miasto.

Kraków należy raczej do gołębi, a Tulum należy raczej do legwanów. I do gryzących mrówek.




Cobá

Nauczone doświadczeniem, na parkingu w Cobá zameldowałyśmy się dobrze przed otwarciem. Nakarmiłyśmy bezdomnego pieska sucharkami, natuptałyśmy w miejscu, a potem z wywalonym jęzorem doleciałyśmy do wypożyczalni rowerów. Cobá jest bowiem ogromne. Trzy główne kompleksy rozrzucone po dżungli. Można to na piechotę obrócić, pewnie, że można (no może nie Amerykanie, chyba że Nowojorczycy), ale wtedy wyprzedzi Was chmara na rowerach i wstawanie po nocy zmarnowane. Więc rowery. Tyle, że sprytny myk jest taki, że wypożyczalnia otwiera się z półgodzinnym poślizgiem. Od razu można jednak rowerową rikszą. Pal licho, pojechałyśmy rikszą!

Rozmowa natychmiast zeszła na temat jedzenia, pan rikszarz zaczął opowiadać o potrawce z kreta i oblizywać usta, i od razu wiedziałyśmy, że dobrze trafiłyśmy. Pan opowiadał nam o ruinach (a nie musiał), wskazywał parzące drzewa chechém (ale robią świństwa skórze! zobaczcie tutaj. dziwne, że nikt przed nimi nie ostrzega!) i antydotum na nie, i pilnował żebyśmy robiły zdjęcia (po zmarnowaniu kilku klatek zaczęłam je robić na niby kiedy pan był nieugięty, a miejsce mało ekscytujące).


Ukryta w środku dżungli Cobá była handlową, polityczną i wojskową potęgą równą Chichen Itza, w którą zresztą zaciekle rywalizowała. Miasto znane jest między innymi z potężnej sieci sacbeob, czyli kamiennych dróg. Sacbeob łączą budynki i części miasta, a potem rozchodzą się po dżungli łącząc Cobá z innymi miastami. Najdłuższa sacbe z/do Cobá ma 100 km! 


Cobá jeszcze nie do końca została odebrana dżungli. Przez stulecia docierali tu tylko Majowie i zdeterminowani badacze. Pierwsza publiczna droga pojawiła się dopiero w latach 70-tych. 


Taki żarcik Pentaxa. Zatrzymaliśmy się zobaczyć gniazdo pszczół, które jak tłumaczył nam pan, są amigos i nie żądlą. I faktycznie, doczytałyśmy później, że to melipony, które nawet jakby chciały, to nie mogą, bo nie mają czym. Melipony były dla Majów bardzo ważne (i nadal są) - z fermentowanego miodu i kory robili (i nadal robią, wracam!) psychotropowy miód pitny balché, który stosowany był w formie lewatywy (wolałabym wypić). 

Chitchen Itza miała szesnaście boisk. Cobá miała dwa. I to małe. Chichen Itza wygrywa tę rundę.


Zachęta dla graczy.

A to właśnie jedna z sacbeob. Może teraz nie wyglądają imponująco, ale wyobraźcie sobie wysoką na 1-2 metry, szeroką na 4,5 metra kamienną drogę wygładzoną białym stiukiem. A niektóre sacbeob w Cobá były szerokie na 10 metrów! Nie wiem jak Wam, ale mnie się kręci w głowie.


Na koniec docieramy do Nochoch Mul i po raz pierwszy musimy dzielić Cobá z innymi. Nochol Mul to druga najwyższa piramida na Yukatanie i okropnie stroma. Jeszcze można na nią wchodzić, ale podejrzewam, że dni są policzone, archeolodzy już pewnie knują jakieś zepchnięcie.

No nie mogę na to zdjęcie za długo patrzeć, bo rzucę robotę w pizdu i pojadę mieszkać w dżungli i jeść potrawkę z kreta.


Badacze podejrzewają, że to Ah Muzen Cab, bóg pszczół. Ja podejrzewam, że to Ał Ałć, bóg upadków ze stromych piramid. Czy też raczej spadków. Kiedy robiłam to zdjęcie, na szczycie pojawił się piesek od sucharków, strasznie się ucieszył na nasz widok i zjadł kilka na zapas.

A teraz w dół. Kwiczałam na górze ze strachu tak długo, że mi przypaliło ramiona. Ale w końcu zeszłam, jak emerytka po lodowcu.

Niedaleko Cobá znajdują się trzy podziemne cenotes. Miśka poszła się dopytać czym się od siebie różnią. Wróciła: 'Jedno jest dobre do skakania do wody, drugie jest dobre dla rodzin z dziećmi. No to jedziemy do tego trzeciego!'. 

Do Multun Ha schodzi się jak do Wieliczki - drewnianymi schodami, które nigdy się nie kończą. To cenote jest okrągłe i bardzo głębokie (w niektórych miejscach nawet 17 m!), ale woda jest tak przejrzysta, że dno widać jak w wannie. Na sklepieniu hipnotyzująco odbija się tafla. Mogłabym tam w zawieszeniu trwać godzinami. Czytałam w internecie komentarz jakiejś pani, która skarżyła się, że Multun Ha jest przerażające i jak z horroru, i że natychmiast stamtąd wyszła. No i dobrze, więcej dla nas! Hmm, wiecie co... Multun Ha jest przerażające i jak z horroru, zdecydowanie tam nie jeźdźcie!