Sunday, January 20, 2019

Mules Are So Half Ass.


Wiecie, że z wakacji często wracamy w zupełnym amoku i natychmiast zaczynamy knuć, żeby się przeprowadzić tam, skąd właśnie wróciliśmy. Lee to już w ogóle jest specjalny przypadek, nawet z Lublina wrócił zachwycony.

Pisałam już o tym tutaj: "Od powrotu z meksykańskiej wyspy Holbox ciągle łapię się na szukaniu biletów do rzeżączkowego Cancun. Od powrotu z Etiopii zawsze rozglądam się za pracą w Addis Ababa, rozważałam już nawet Departament Stanu i dopiero Trump wybił mi ten pomysł ze łba. Od powrotu z Nowej Zelandii przekonuję Lee, że powinien zostać profesorem na uniwersytecie w Auckland."

Do Montany polecieliśmy na dziesięciodniowe pracowakacje i zupełnie straciliśmy rozum. Lee głowił się nad tym, jaki dom nam zbudować, ja nad tym, jaki kawałek ziemi kupić. Zamęczaliśmy sąsiadów piosenkami country i planowaliśmy wizyty na strzelnicy. 

Czy czeka nas kowbojskie życie? Pewnie jednak nie. Zimy w Montanie są brutalne. Lata również. A już najbrutalniejsze są komary. A poza tym w międzyczasie zdążyliśmy już napalić się na inne miejsca i teraz ja przeglądam nieruchomości na Hawajach, a Lee fantazjuje o życiu w Odessie. Ale do Montany jeszcze wrócimy. 


Jak już kiedyś wspominałam, na widok krów mam odruch bezwarunkowy, na który składa się wskazanie palem i eksklamacja 'patrz, krowa!'. Podobny mam na widok koni. I owiec. I innych ciekawych zwierząt. I innych ciekawych nie-zwierząt. Jak tak teraz o tym myślę, to w sumie dziwię się, że Lee nie podaje mi narkozy przez wpuszczeniem do samochodu. 
No więc, ku nieszczęściu Lee, obok tych mułów przejeżdżaliśmy niemal codziennie. I dopiero teraz dotarło do mnie, że to chyba jednak nie muły. Przeglądnęłam zdjęcia koni, osłów i ich mieszanek (wiecie, że jest coś takiego jak osłomuł?) i najbardziej przypominają mi one konie Przewalskiego, no ale przecież to niemożliwe. Jest tu ktoś od koniowatych?

Mobilne kurniki dla kur-nomadek.

W pewnym momencie drogę przecina brama na kod. Dostęp mają tylko mieszkańcy doliny i ich goście. Listonosze i kurierzy paczki zostawiają w budce, w której ukrywa się też telefon, bo zasięg w okolicy jest conajmniej humorzasty.

Jeszcze kilometr krętą drogą i dojeżdżamy na miejsce. Po lewej nasza chatka, po prawej dom właściciela. Dopiero po przyjeździe dowiedzieliśmy się, że jest nim współzałożyciel Greenpeace i były dyrektor Oceany, który część roku spędza tu, a część na Majorce. Niestety Xavier jeszcze bawił w Europie, ale zajął się nami Wayne, który porzucił karierę w Nowym Jorku na rzecz spokojnego życia w montańskim lesie, gdzie drogę potrafi zajść 350-kilogramowy grizli (true story).

Mieszkamy w bardzo lewackim mieście, światopoglądowo jesteśmy liberałami, religijnie gdzieś pomiędzy ateistami a apateistami, kulinarnie wegetarianami. Rzadko poznajemy kogoś, kto jest od nas pod każdym względem inny. Wayne jest republikaninem, chodzi do kościoła, a w zamrażarce ma jelenia z własnego odstrzału. Obwąchiwaliśmy się ostrożnie, ale końcówkę naszego pobytu w Montanie spędziliśmy już w domu Wayna i przy pożegnaniu wszyscy ocieraliśmy oczy. Strasznie się w Stanach od siebie wszyscy oddaliliśmy i nawzajem zdemonizowaliśmy, zwłaszcza po ostatnich wyborach prezydenckich. A świetnie by nam wszystkim zrobiło, gdybyśmy częściej mieli okazję zwyczajnie usiąść przy jednym stole z kimś, kto myśli inaczej. W Polsce też.

Śniadania na werandzie, lunche na werandzie, praca na werandzie.

Z miejscowego targu wróciliśmy z chlebem, kwitnącym szczypiorem, rukolą, jajkami i czerwoną kiszoną kapustą o nazwie 'Little Polish Girl'. Jako little Polish girl nie mogłam się powstrzymać.

Nie mówiłam w pracy, że wyjeżdżam, więc kiedy niespodziewanie zwołano ważne zebranie, postanowiłam po prostu nie włączać kamery w laptopie. Ale i tak zaraz wszystko się wydało, bo ktoś zapytał u kogo tak drą się ptaki, a potem okazało się, że wszyscy poza mną mają włączone wideo i widać, że są w biurze.

Konie były naszymi jedynymi sąsiadami.

Lee cały czas czymś rzuca: śmieciami do kosza z odległości pięciu kroków, zakupami do wózka, kamykami w znaki drogowe, skarpetkami w świętej pamięci kota. Musiałam w domu zdelegalizować piłki, bo nie dało się żyć. Tutaj Lee moment po tym, jak niechcący wrzucił koszulkę na dach. Na pierwszym zdjęciu z serii Lee jeszcze ma wyciągnięte w powietrzu ręce, jakby właśnie zdobył trzy punkty, ale minę już rozpaczliwą. Zdaję się na Waszą wyobraźnię, bo cenzor nie przepuścił zdjęcia.



Pewnie już się przyzwyczailiście, że czasem robimy głupie rzeczy, ale w przyszłym odcinku będziemy robić naprawdę głupie rzeczy. To do zobaczenia!

3 comments:

  1. Akurat Lublin zachwycający jest! 😀

    ReplyDelete
    Replies
    1. Tak! Piękne stare miasto, ale jakoś nie chciałabym w Lublinie mieszkać. To samo mam z innymi miejscami, na przykład z Wietnamem, albo z Islandią - też piękne, ale nie materiał na stałą bazę. Lublin stał się dla mnie symbolem kochliwości małżona mego (i żarcikiem środowiskowym), bo ledwo Lee dojechał, a już obwieścił, że to jego miejsce na ziemi.

      Delete

Tyler: Can I ask your name?
Ally: Anonymous.
Tyler: Anonymous? Is that Greek?