Tuesday, February 7, 2017

Okey-dokey, Dr. Jones! Hold on to your potatoes!


Większość Amerykanów ma w głowach jedną z dwóch wizji Meksyku:

1. Wizja z ekranów telewizorów, gdzie kartele narkotykowe toczą krwawe wojny, gdzie w piachu leżą ciała krótsze o głowę, gdzie ekipa El Chapo obmyśla co dalej, dokąd można ewentualnie pojechać po leki na receptę bez recepty albo seksszoł z osłem.

2. Wizja z folderów biur podróży, gdzie plaża z ciałem przy ciele, gdzie ręczniki jak łabędzie, gdzie drinki na bransoletkę, gdzie resort to wszechświat, gdzie ewentualnie można mieć romans z jakimś Carlosem, ale bardziej prawdopodobnie z Johnem.

Część pukała się w głowę ('to samobójstwo!'), część była entuzjastyczna ('a do którego resortu?'). Próbowałam tłumaczyć, ale oczy jak spodki. Status dziwaka został po raz kolejny utwierdzony. Może pokażę im zdjęcia. Albo może lepiej nie.

Dziś pierwszy z trzech tłustych postów z Meksyku: Tulum. W kolejnych częściach wystąpią ruiny miast Majów i wyspa Holbox. 

Z premedytacją przed wyjazdem o Jukatanie przeczytałam bardzo mało. Bo te wakacje miały być głównie po to, żebyśmy z trybu zombie przeszły w tryb bogini. A wiecie co się dzieje jak się czyta. Lista miejsc do zobaczenia puchnie, a potem jest nerwowe bieganie z wywalonym jęzorem, albo duszące wyrzuty sumienia. Zupełnie niekompatybilne z trybem docelowym. Jedno jednak przeczytałam, a mianowicie żeby nie szlajać się po zmroku samochodem po drogach.

Po nieprzespanej nocy, awanturze w wypożyczalni samochodów, odwołanym locie Miśki i kilkugodzinnym koczowaniu na lotnisku z nadzieją, że może przyleci którymś z kolejnych lotów (przyleciała), do Tulum dojechałyśmy całkiem ale to całkiem po zmroku i na pełnym wkurwie. No zupełnie nie jak boginie.

Tulum jest gdzieś w połowie drogi pomiędzy hipisiarską wioską, którą kiedyś było, a imprezownią, którą będzie kiedyś. Na głównej ulicy chaos, na bocznych uliczkach życie. Plaża piękna, z hipnotyzującą turkusową wodą i ruinami, które mieszają w głowie. Najlepsza wcześnie rano, przed okupacją. 

Tulum to epicentrum meksykańskiej rewolucji kulinarnej. Światowej klasy magicy, lokalne składniki z morza i z dżungli. Restauracji, w których z wrażenia opadają majtki jest coraz więcej, a tej wiosny do miasta wkracza nowy szeryf - ekipa kopenhaskiej Nomy otwiera w Tulum pop-up. $600 od głowy, ale biletów i tak już dawno nie ma, więc majtki bezpieczne.

Zwykli śmiertelnicy o zwykłych portfelach nie są jednak skazani na sucharkowe cierpienia. Zupa z krewetek, ciepłe tortille, guacamole, potwornie ostre salsy, sos mole, ser oaxaca. Nawet obiad, który przytwierdził mnie do kibla na dobę wspominam z łezką. I jeszcze piwo. I tequila ze skorpionem. 



Pierwszy posiłek. Podejrzliwie łypiemy na aqua fresca - dorwie nas klątwa Pakala czy nas nie dorwie? Pakal łaskawy. Kilka dni później, zaraz po tym jak ogłosiłam, że mam żelazny żołądek, zatrułam się starą krewetką. A w Lizbonie, zaraz po tym jak oznajmiłam, że zupełnie fantastycznie sobie bez języka radzimy, na stół wjechała cielęcina, którą niechcący zamówiłam. Strasznie bawi mnie, że za chełpienie się natychmiast dostaję z liścia.

Bardzo lubię te meksykańskie murki jak zupy na winie...

...i meksykańskie cipkowe Maryjki.

Smażalnia. W menu tylko to, co tego dnia złowione. Ceny dwie - za rybę surową i za rybę smażoną. Okropnie żałuję, że nigdy tam nie trafiłyśmy z miejscem w żołądku.

Dziwi mnie ta moda na płytki. I okna. I żaluzje. Słowo daję. Całkiem jakby cmentarze sponsorował jakiś dyskont budowlany.

Złap je za muszlę! Żarcik taki. 

A to nasze studio od zewnątrz. Właściciel Carlos buduje ściany ze starych butelek. Fantastyczny pomysł - produkują piękne światło i można z kibla świat podglądać przez denko.

A to szałas potu. Carlos zaprosił nas do udziału, bo przyjeżdżał do niego przyjaciel z Kanady, ale uznałyśmy, że aż tak bardzo przygód nie lubimy żeby tracić przytomność podczas nagiej ceremonii z obcymi facetami. To już chyba starość.

Zajawka ruin. W następnym odcinku będzie ich tyle, że mnie za drzwi wyrzucicie razem z tymi stertami kamieni.

Kiedy już się wypije całą wodę, można wrócić i miły pan rozłupie kokosa maczetą na pół i podważy miąższ...

...który można zjeść z ostrym sosem. Ha! Tej części się nie spodziewałam.

Słyszeliście o cenotes? To wypełnione wodą leje krasowe czyli dziury w ziemi, dziury pod ziemią, albo dziury pół na pół w i pod, w których można pływać (geologów uprasza się o wybaczenie). Na Jukatanie cenotes są na każdym kroku, niektóre jak oazy z dala od turystów i ich dzieci, niektóre jak parki rozrywki. Wybierajcie ostrożnie.



2 comments:

  1. kupuje pomysł na kokosa z ostrym sosem. jadlam tak kiedyś mango, polecam.

    wygrało dla mnie sielskie zdjęcie siedziby anonimowych alkoholików.
    i też zawsze twierzę że 'ja to mam żelazny żołądek' i super odporność przy okazji, a pierwsza jestem trafiona zawsze z naszej dwójki.

    ReplyDelete
    Replies
    1. Do tych kokosów bardziej by mi pasował sos typu Tabasco. Ten był gęsty, jak Valentina. Miśka się śmiała, że kokosa z keczupem jem.

      Wierzę! Mango i habanero to dwa bratanki!

      Delete

Tyler: Can I ask your name?
Ally: Anonymous.
Tyler: Anonymous? Is that Greek?