Sunday, November 13, 2016

Ex-squeeze me, but have you ever heard of styling gel?

Lądujemy w Auckland. Czuję się trochę jak w Irlandii, a trochę jak w Etiopii. Strasznie zielono, a przy pasach startowych pasą się krowy. Wyjście z lotnika zajmuje mi ponad dwie godziny. Odprawa paszportowa. ‘Australia and New Zealand!’ - krzyczy pan kierujący ruchem pasażerów, wskazując na krótki ogonek. Staję w ogromnej kolejce dla posiadaczy innych paszportów. ‘Australia and New Zealand!’ - drze się pan co chwilę. Nasza kolejka zakręca tyle razy, że po 30 minutach nadal nie widać znacznego postępu. ‘Australia and New Zealand. And UK!’ - przypomina się panu. Drepczę w kolejce przez kolejne 30 minut. ‘Australia, New Zealand, and UK. And USA!’ - oznajmia pan.

Kolejka number 2: odprawa celna. Jak to wyspa, Nowa Zelandia bardzo stara się uniknąć zagrożenia biologicznego. Najpierw straszą Cię w samolocie, potem wypełniasz kwestionariusz celny. Potem przepytuje Cię celnik. Twoja ostatnia szansa - możesz zadeklarować lub wyrzucić jedzenie, produkty roślinne, zwierzęce, sprzęt turystyczny. Albo, albo. Jeśli tego nie zdobisz, $400 kary w plecy. Wiozę buciory, więc celnik wysyła mnie do kolejnej kolejki, gdzie buty zostaną dokładnie oglądnięte i wymemłane w dezynfekancie. A potem reszta bagażu zostanie wysłana przez rentgen lub poddana losowej kontroli. Pod koniec kolejki przypomina mi się, że mam herbatę w bagażu nadanym. Udaje mi się jej po cichu pozbyć. Upycham ją w jakimś kącie, gdzie ktoś wcześniej porzucił główkę czosnku.


Przez tę całą lotniskową babraninę, wypożyczalnię samochodów zastaję zamkniętą. A zapewniali mnie, że ktoś na mnie poczeka. Zdobywam numer do kogoś po godzinach. Wrócą otworzyć za $60. Jestem wściekła, ale nie mam wyboru. Dziewczyna przyjeżdża po mnie na lotnisko, tak nam się dobrze gada, że kiedy docieramy do wypożyczalni, już nie muszę płacić więcej.


Jakby ruch lewostronny i kierownica po prawej strony nie gwałciły mi wystarczająco głowy, kierunkowskazy i wycieraczki też są zamienione miejscami. Wjeżdżam na autostradę zmęczona, ślepa i zdezorientowana. Zanim coś zrobię, muszę pomyśleć jak robię to w Stanach, potem pomyśleć co jest tego przeciwieństwem, a potem to zrobić. To jak mówienie w obcym języku, kiedy się w nim nie myśli. Każdy skręt czy zmianę pasu sygnalizuję wycieraczką. Eeech.



Budzę się przed budzikiem. Natychmiast wiem, gdzie jestem. Farma alpak! Rozmawiałam z hostami wieczorem i moje pierwsze wrażenie było takie, że Bruce lubi wszystkich, a Lynda tylko swoich. Bruce właśnie wrócił z Samoa i opowiada mi o wyspie. ’Samoańczycy są strasznie leniwi’ - mówi Lynda. Bruce spogląda na telefon: ‘Mamy zapytanie od grupy sześciu osób'. Lynda zagląda mu przez ramię: ‘Ale Japończycy?’ Dopytuję się kto jest uwieczniony na nowozelandzkich banknotach. Lynda stuka palcem twarz na $50 dolarach. ‘Pół Maorys’ - krzywi się - ‘To widać’.


Ruszam z Lyndą na farmę. Alpaki Nowa Zelandia sprowadziła z Peru w latach dziewięćdziesiątych. Zwierzęta spędziły rok w kwarantannie na niewielkiej wyspie. Alpak jest 80. Każde zwierzę ma kartotekę, a w niej między innymi szczegóły ubarwienia przodków. Nie są znaczone, Lynda wszystkie zna po imionach. I wie co zrobią zanim to zrobią. Bo Lynda jest znana w kraju jako ‘alpaca whisperer’. Po poradę dzwonią do niej wszyscy hodowcy na wyspie. Przez trzy godziny Lynda z przejęciem opowiada mi o zwierzętach. Mam wrażenie, że pomimo bycia nie-swoją zostałam zaakceptowana.

Alpaki potrafią być potwornie drogie - za zwierzę z poszukiwanym umaszczeniem, o dobrym rodowodzie, hodowcy potrafią zapłacić nawet ponad sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów!

Najciekawszy kąsek alpakowej wiedzy: one same decydują kiedy urodzą młode - jeśli pada, nie rodzą.

Lynda mówi mi, że coraz więcej osób odkrywa, że towarzystwo alpak relaksuje. Przychodzą do zagrody z leżakiem żeby czytać z nimi książki. Trochę przewracam oczami, ale w świetle ostatnich wydarzeń w Stanach najchętniej kupiłabym i bilet z powrotem, i leżak.

Z zagrody z samicami jedziemy zobaczyć samców. Chłopaki przerażeni rozwojem wydarzeń.

Mijamy kury. Boże, jajek nie jadłam od wiosny. Dopytuję ile znoszą dziennie i czy może mogłabym kupić od niej tuzin. Kury drą się jak szalone kiedy kradniemy spod nich ciepłe jajka, podejrzewam, że planują morderstwo Lyndy.

Jeszcze tylko tost z vegemite i czas ruszać w drogę. Pytam o sklep. ‘I shop at Pick’n’Pay’ mówi Lynda ‘you have to pick your own groceries, but I don’t care’. Robię wielkie oczy. ‘What do you mean? You don’t pick your own groceries in other stores? They do it for you?’. Lynda tłumaczy jeszcze raz. W końcu dociera do mnie. PACK not pick. Ach ten nowozelandzki akcent. Pak’n’Pay, gdzie samemu pakuje się zakupy w siatki!


8 comments:

  1. Hihi, ja też miałam problem z tymi wycieraczkami i kierunkowskazami. A mogę zapytać gdzie ta farma z alpakami?

    ReplyDelete
  2. Alpaki wyglądają słodzutko, czytałabym z nimi.

    Odnośnie bycia zaakceptowanym przez Lyndę: czytam teraz książkę o zjednywaniu sobie ludzi i podobno najlepszy patent na zyskanie sympatii to szczere zainteresowanie pasją drugiej osoby, czyli trafiłaś w 10 długą rozmową o alpakach :)

    ReplyDelete
    Replies
    1. Tak, tak, zgadza się. Mam ochotę adoptować każdego, kto wyraża zainteresowanie indżerą!

      Delete
  3. Przyznam się, że jedno zdjęcie gwizdnęłam sobie na dysk i wrzuciłam na pulpit, poarelaksu, polrekasu, pora relaksu ;)

    ReplyDelete
    Replies
    1. Haha, brać, brać. Może grzywki alpak utulą nasze osłabione dusze...

      Delete
  4. "jajek nie jadłam od..." ? :)

    Alpaki są przepiękne. Patrzę na zdjęcia i już jestem zrelaksowana!

    ReplyDelete
    Replies
    1. Och, haha, nieplanowane jajkowe napięcie. Poprawione, dzięki!

      Myślę, że na fali pogoni za relaksem (szaleństwo ASMR, na przykład), na odprężających filmikach z alpakami można by trzepać kasę!

      Delete

Tyler: Can I ask your name?
Ally: Anonymous.
Tyler: Anonymous? Is that Greek?